6. Test gronostaja
16 marca
Przed ósmą budzi mnie sems od Shtrigi ze smutnymi wiadomościami o tragicznym w skutkach wybuchu w składzie amunicji w Albanii. Odpisuję i myślę sobie że czas się zbierać, długa droga przede mną.
Nawet nie wiem kiedy znowu zasypiam, budzę się ponad godzinę później. Jednak ostatnie dni trochę mi dały w dupę. Czuję się ogólnie trzepnięty od słońca i zmęczenia. Idę do łazienki i patrzę w lustro. Moją mordą można by straszyć dzieci, jest czerwona i spuchnięta.
Za spanie zapłaciłem już wczoraj, więc idę tylko do recepcji się pożegnać i przed jedenastą ruszam. Wcześniej myślałem czy nie skoczyć na Čakor. Taka wycieczka zabrałaby jednak sporo czasu, no i na górze droga pewnie jest jeszcze zawalona śniegiem, może nawet zupełnie nieprzejezdna, więc rezygnuję. Jest tak ciepło że jadę w samej koszulce.
Zaraz po wyruszeniu zatrzymuję się żeby podwieźć miejscowego chłopaka do Berane. Gra w zespole folklorystycznym, jedzie na próbę, przygotowują się do międzynarodowego festiwalu w Danii. Teraz za dnia dobrze rozpoznaję miasteczko gdzie z Davidem i Ivošem na wszelki wypadek załatwialiśmy biurokratyczne formalności na policji.
We wsi za Beranem zatrzymuję się przy gospodarstwie, które wita przejeżdżających napisem RAKIJA. Gazda i gaździna, starsi ludzie, zapraszają mnie do środka. Pytają czy jestem Słoweńcem. Przyjmuję to za komplement dla mojej znajomości języka. Próbuję małego łyczka dobrej, mocnej śliwowicy prosto z baniaka. Więcej nie mogę żeby nie podzielić losu Franka Dolasa. Gazda nalewa mi do litrowej flaszki, za którą płacę 5 euro.
Staję jeszcze na chwilę w Bijelim Polju i kupuję białe i czerwone wino, miód i šipakowy dżem. Przed granicą tankuję do pełna. Czarnogórska wacha jest w tym roku minimalnie tańsza od serbskiej, zresztą wszędzie ceny zdążyły się mniej więcej wyrównać. Pamiętam że jeszcze w 2005 zdecydowanie najtaniej było tankować w Serbii.
Wjeżdżam w bardzo ładny kanion rzeki Lim, którym w przeciwną stronę jechałem po ciemku. Po drugiej stronie biegnie słynna linia kolejowa z tunelami wykutymi w skale. Chciałoby się obfocić co efektowniejsze miejsca ale rezygnuję, nie chcąc spowalniać jadących za mną. Zatrzymać się za bardzo nie ma gdzie.
Na granicy jest sporo samochodów ale kolejka szybko się posuwa i już po paru minutach jestem przy baraku. Serbski pogranicznik pyta co wiozę. Mówię że same rzeczy osobiste i sprzęt wspinaczkowy. Zagląda na tylną kanapę, a tam między siedzeniami, wciśnięta w karimatę, siedzi butelczyna rakiji.
Da, planinarska oprema - uśmiecha się Serb, widać że jest przyjaźnie usposobiony. Prosi jeszcze o otwarcie kufra.
Šta vam je ovo? - robi oczy jak pięć złotych, pokazując na leżący na wierzchu czekan. To nie broń, to tylko sprzęt do zimowej wspinaczki - wyjaśniam cierpliwie. Bierze go do ręki, oglądając z zaciekawieniem.
Jest niedziela, ruch nie jest duży, droga przez pagórkowaty krajobraz szybko mija. W wiadomościach w radiu B92 mówią o zadymach w Kosovskiej Mitrovicy. W jakiejś wsi zatrzymuję się przy sklepie, kupuję piwo Lav na spróbowanie w domu i zimną minerałkę na teraz. Próbuję zadzwonić do Azry do Sarajewa ale nie odbiera telefonu. Udaje mi się za to dodzwonić do Gorda w Zagrzebiu i kilka minut z nim pogadać.
Zabieram następnego stopowicza do Zlatiboru. Chłopak jest dosyć małomówny. Dowiaduję się jednak od niego że Zlatibor jest znanym ośrodkiem turystycznym, zarówno letnim jak i zimowym. Wysiada na skrzyżowaniu, a ja od razu zabieram czekającą kobietę. Ta jest dużo rozmowniejsza. Jedzie do Užic. Proszę żeby mi pokazała tą bardziej "zachodnią" drogę do Valjeva, na którą nie trafiłem jadąc w tamtą stronę. Tak się składa że ta droga wypada akurat przez jej dzielnicę, więc podwożę ją prawie pod sam dom. Drogowskazy kierują na Bajiną Baštę, jednak przed tą miejscowością trzeba odbić w prawo.
Krętą drogą przez wzgórza zjeżdżam do wsi Rogačica w dolinie Driny. Po drugiej stronie rzeki jest Republika Serbska Bośni i Hercegowiny. Właśnie myślę o obiedzie, gdy wychodzi mi naprzeciwko przydrożna
kafana. Wchodzę i zamawiam
pasulj i na drugie danie
ćevapčići z surówką. Przed odjazdem za 800 dinarów (trochę mniej niż 10 euro) kupuję litra gruszkowej rakiji. Przy nalewaniu dłuższą chwilę gawędzę z właścicielami. Z zaciekawieniem pytają skąd jestem i skąd wracam. Mówię że chętnie do nich jeszcze wpadnę na obiad przy najbliższej okazji.
Podjeżdżam serpentynami na wysoką przełęcz. Na precyzję altimetru przy tak szybkiej zmianie wysokości trudno liczyć, jednak pokazuje on mniej więcej 1100 m. Słońce zachodzi za góry po drugiej stronie Driny, na których leżą jeszcze ostatnie płaty śniegu. W magnetofonie gra Zabranjeno pušenje...
Kanjon Drine je iza nas,
ispred nas je ravna Romanija
snijeg se topi, ništa neće
zaustaviti dolazak novog proljeća
W Valjevie, już o zmroku, wjeżdżam znowu na znaną drogę. W Šabcu tankuję za resztę dinarów jaka mi została. Przez serpentyny na Fruškiej Gorze zjeżdżam do Nowego Sadu. Znowu jadę kolejowym mostem, patrząc na światła miasta odbijające się w Dunaju.
Zaraz za miastem zabieram na stopa dziewczynę. Wraca do Bečeja, uciekł jej właśnie ostatni autobus. Miałem jechać przez Suboticę, rzucam okiem na mapę, wychodzi mi że jak pojadę przez Bečej to mi nie zrobi różnicy. Dopiero po chwili rozmowy zwraca uwagę że nie jestem stąd i pyta skąd jestem. Słuchając radia, gadamy o Nowym Sadzie, muzyce i imprezach, potem o pracy i różnicach zarobków i cen w naszych krajach. Jej tata pracuje w Słowenii, dzięki czemu może odłożyć trochę więcej. Podwożę Mirjanę pod dom i jadę dalej na północ, przejeżdżając przez miasteczka o niezbyt słowiańsko brzmiących nazwach: Mol, Ada i Senta. W Vojvodinie tablice są zresztą potrójne - w serbskiej cyrylicy i łacince oraz po węgiersku.
Długie światła rozjaśniają pustą, szeroką drogę biegnącą przez równie puste pole. Nagle w snopie światła widzę wbiegającego z lewej strony gronostaja albo innego podobnego futrzaka. Odbijam lekko w lewo, myśląc że bez problemu go ominę. Sierściuch jest już w tym momencie z mojej prawej. Wtedy jednak zatrzymuje się i... zawraca. Odruchowo robię jeszcze jedno, tym razem bardzo ostre odbicie w lewo, na ułamek sekundy tracąc przyczepność i o mało nie wylatując z drogi, i natychmiastową kontrę w prawo, kątem oka dostrzegając uciekającego spod samych kół zwierzaka. Na liczniku wciąż mam 90. Ile mogłem jechać przed tym manewrem - 120 albo więcej? Większość samochodów, nawet tych z elektroniczną stabilizacją, zalicza podobno test łosia tylko do 70-80 km/h. No ale to co mi wybiegło, chyba łosiem nie było.
W Horgošu wjeżdżam na autostradę. Z dinarów się wcześniej wysupłałem, więc na stacji przed samą granicą tankuję do pełna za kartę. Wyjeżdżając ze stacji, w światłach widzę przy drodze lisa. Szybko hamuję. Na szczęście nie przychodzą mu żadne głupie pomysły do rudej łepetyny, patrzy tylko na mnie z pobocza.
Jest późny wieczór, na granicy nie ma prawie nikogo. Serbski pogranicznik tylko przelotnie rzuca okiem na paszport. Celniczka, wyjątkowo ładna blondyna, od niechcenia pyta czy mam coś do oclenia i macha żebym jechał. Przejeżdżam odcinek ziemi niczyjej i staję przy węgierskiej budce.
Bratanek długo ogląda paszport, wychodzi z budki i pokazuje żebym otworzył bagażnik.
Cigarete, kava? Długo maca pomiędzy ułożonym szpejem i brudnymi ciuchami, ogląda zabezpieczone między nimi wino i piwo, obmacuje plecak, aż w końcu domacuje się skitranych na samym dnie dwóch flaszek rakiji. Łamanym serbskim mówi żebym zjechał na prawo na parking z ławkami. Welcome to Schengen.
Czekam spokojnie w samochodzie na dzielnych stróżów najdalej wysuniętego przyczółka Schengenlandii. Co mi w końcu mogą zrobić za jedną nadprogramową rakiję? Z drugiej strony byłaby to bolesna strata, nie finansowa, tylko ze względu na trudność zdobycia tego zacnego trunku poza Bałkanami. Myślę czy lepiej poświęcić śliwowicę czy gruszkówkę. Dochodzę do wniosku że obydwu mi jednakowo szkoda.
Po kilku minutach podchodzą dwaj celnicy.
Sprechen Sie Deutsch? English? - pyta jeden z nich.
English, srpski... już widzę że punkt dla mnie, gęby im wyraźnie jaśnieją, pewnie się nie czują za mocno w angielskim. Pomału, celebrując każdy ruch, wykładam na ławkę zawartość kufra. Plecak, namiot, szpej, zawilgłe buty, przepocone ciuchy, śmierdzące skarpety... Moja "broń biała" nie budzi tym razem specjalnego zainteresowania. Oglądają za to dokładnie wino i piwo, czy to aby na pewno wino i piwo. Zaglądają jeszcze na tylne siedzenie i stwierdzają naocznie że poza rakiją nie mają się do czego przyczepić.
Samo jedna - mówi jeden, pokazując na stojące na ławce butelki. Ile by wyszło cło za dodatkowego litra? - pytam. Nie ma cła, mogłoby być 100 euro kary - słyszę w odpowiedzi. Sami widzicie że nic więcej nie mam, co wam przeszkadza jedna rakija? - mówię w końcu. Celnik bierze jedną flaszkę, odkręca zakrętkę i niucha. Po minie widzę że nie jest zachwycony bukietem. Odstawia z powrotem na ławkę, macha ręką i razem z kolegą odchodzą.
Drugi put samo jedna! - rzuca jeszcze przez ramię.
Węgry witają mnie deszczem. Tym razem nie jadę przez Szentes i Szolnok, lecz kieruję się na Kecskemét i Cegléd. Wstępuję do przydrożnego 24-godzinnego Tesco i kupuję parę win i piw, w tym kilka węgierskich koźlaków Dreher Bak. Okaże się że to jeszcze nie ostatnie moje spotkanie dzisiaj z tym zwierzęciem.
Deszcz przechodzi w oberwanie chmury. Wycieraczki nie nadążają zbierać wody z szyby, muszę zwolnić. Mijając chlapiące ciężarówki czuję się jak za sterami łodzi podwodnej. W świetle reflektorów dostrzegam na poboczu zmokniętego w strugach deszczu koźlaka - faceta sarny. Na szczęście, podobnie jak serbski lis, stoi sobie spokojnie gdy przejeżdżam.
Deszcz w końcu ustaje, udaje mi się pociągnąć jeszcze sporo dalej, senność mnie jakoś nie bierze. Przed trzecią zjeżdżam na stację benzynową przed Gyöngyös. Wybór noclegu nie jest tak do końca przypadkowy.