DZIEŃ 7
24.08.2018 Hvar – Velo GrabljeDziś już nie tak hardcorowo ze wstawaniem, ale też raczej wcześnie, bo o 7:30

Najpierw obowiązkowy pierwszy punkt dnia czyli kawka na balkonie, podczas której odwiedza nas malutki gekon
Najwyższa pora odwiedzić w końcu miasto Hvar. Po śniadaniu, które jak zwykle się przedłuża, ruszamy spokojnie w kierunku Hvaru. Mijamy Stari Grad i suniemy sobie niespiesznie, delektując się widokami.
Z tego wszystkiego przegapiamy zjazd na Malo i Velo Grablje, które było w planach być po drodze. No trudno, zajedziemy tam wracając.
Po wjeździe do miasta od razu kierujemy się na górę pod fortecę.
Zajmujemy jedno z ostatnich miejsc pod samym murem Španjoli, a więc w cieniu. Idealnie

Samą fortecę jednak chyba odpuścimy. Teraz szkoda nam trochę czasu, zobaczymy, czy będą jeszcze siły po zejściu i wejściu. Tymczasem napawamy się widokiem, który już tyle razy widziałam na zdjęciach. I w końcu naprawdę tu jestem i widzę to na własne oczy. No muszę przyznać, jest pięknie!
Stali bywalcy Hvaru znają ten widok pewnie na pamięć, ale nie zaszkodzi przypomnieć go sobie 2 dni po Blue Monday, nieprawdaż?

To zapraszam !
Na początek najbardziej chyba pocztówkowy widoczek z Hvaru a w tle Pakleni Otoci.

- Natalia kontempluje w pełnym skupieniu
To zajrzyjmy trochę bardziej z bliska
W porcie ludzi "jak mrówków" i przyznam, że już mnie trochę zniechęca, ale nie można się przecież tak na dzień dobry nastawiać negatywnie
No no, niektórym jacht nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze na jachcie helikopter
Każdy skrawek cienia zajęty, a tam gdzie operuje dość konkretnie słońce - puściutko
Jestem do tego stopnia pijana tym widokiem, że w pewnym momencie tracę głowę, a tak konkretnie to obiektyw... Na szczęście tylko na kilka chwil, ale są to prawdziwe chwile grozy

Ale w końcu wyjazd bez przygód to nie wyjazd
Ustawiamy się do rodzinnego selfie na zboczu pod murem, tam najbardziej po lewej stojąc twarzą do miasta, za dużą agawą, przy której wszyscy robią sobie zdjęcia. Wszystko dzieje się za szybko i w zbyt wielkim chaosie, w skutek czego nie dopinam torby od lustrzanki. Wkładając do torby jeden obiektyw, jednocześnie próbuję ustawić towarzystwo i niestety nie jest to dobra strategia, ponieważ nagle…nie trafiam obiektywem do torby, obiektyw spada na ziemię i zaczyna się bardzo szybko toczyć w dół! A że nieszczęścia chodzą parami, to jakimś cudem z otwartej torby wypada też drugi - teleobiektyw, który błyskawicznie podąża w dół zaraz za pierwszym. W tym momencie robi mi się tak gorąco, że to cud, że sama się nie przewracam i nie turlam w dół. Widzę już oczami wyobraźni roztrzaskane obydwa obiektywy gdzieś na samym dole wzgórza. Albo w ogóle ich nie widzę, bo nagle znikają mi po prostu z oczu. No to już kompletna klapa i koniec

Nie mam obiektywów. Ręce bezwiednie zaczynają mi się trząść. Okazuje się, że mam jednak mnóstwo szczęścia. Obiektywy zatrzymują się gdzieś w krzakach, między kaktusami i agawami, kilkanaście metrów poniżej. Nie widać ich, więc nie do końca wiadomo, czy mam to szczęście, czy jednak nie. I tu do akcji wkracza mój Bohater, czyli M., który schodzi niepewnym krokiem w stronę krzaków
Cięższy teleobiektyw udaje się znaleźć w bardziej widocznej części krzaków. Mniejszego trzeba trochę poszukać. To niewiarygodne, ale ostatecznie misja kończy się sukcesem

Nie mam pewności, czy szkła są całe, czy nic się nie uszkodziło, ale dopóki nic nie trzeszczy w środku, jest szansa, że oprócz ogromnego zakurzenia, sprzęt nie odniósł jakichś większych uszczerbków. M. wraca z obiektywami na górę, ja się w dalszym ciągu cała trzęsę i chwilę mi zajmuje, żeby dojść do siebie. Dostaje opierdziel, żebym się nieco ogarnęła i zaczęła pilnować dobytku, a przede wszystkim nie działała w takim chaosie

Po kilku głębszych oddechach tłumaczę przestraszonym dziewczynkom, że nic się nie stało i udajemy się w końcu w dół, tym razem już oficjalnie wytyczoną ścieżką i schodami. I od razu kilka krótkich przystanków...
Spacer w dół w narastającym upale zajmuje nam pół godziny. Oczywiście można szybciej, pod warunkiem, że nie zatrzymuje się co chwila na kolejne zdjęcia. Głownie telefonem, bo nie jestem pewna, czy cokolwiek wyjdzie z canona. Sprawdzę to na dole.
No to jesteśmy jakoś w połowie drogi na dół, a może już nawet bliżej
I po przejściu kolejnych schodków ten sam widoczek, tylko w drugą stronę
Mijamy rozmodlonego starca. Zasiedział się chłopak nieco
I urokliwe pamiątki.
Po zejściu na dół, siadam więc na murku przy Placu św. Szczepana i upewniam się, że obiektywy chyba jednak są całe i działają, chociaż teleobiektyw coś tam jednak chrzęści w środku. To i tak już relikt, bo kupowałam go kilkanaście lat temu jeszcze do lustrzanki analogowej. Tyle lat a on jeszcze zipie. Głupi naprawdę ma szczęście!
