Dzień 1 – 18 czerwca 2016 r. (sobota)
Pechowy początek i nadzieja na lepszeCz. 1Jedzie nam się bardzo dobrze... ja niestety upchnięta pomiędzy dwoma fotelikami, aby mieć baczenie na dzieci. Jakoś idzie wytrzymać. Dzieciaki grzeczne, szybko zasypiają. Około 2 w nocy, przed Tychami, zatrzymujemy się na stacji benzynowej, na drzemkę. W związku z tegorocznym wyjazdem kupiliśmy turystyczną lodówkę. O jej obecności przypomina buczenie. Proszę Męża, aby ją wyłączył, ale ten zmęczony, odpowiada, że nic się nie stanie, jeśli pomimo postoju, zostanie podłączona do zasilania samochodu...
Budzimy się ok. 4, rozprostowujemy kości, przygotowujemy posiłek dla dzieci. Pora ruszać. Mąż odpala samochód i .... w tym momencie słyszę słowa, które w jego ustach są rzadkością i bywają wypowiadane tylko w ekstremalnej sytuacji... Właśnie takiej jak ta, gdy gdzieś daleko od domu, na leśnym parkingu, nasz akumulator, definitywnie rozładowany (buczenie lodówki od samego początku wydawało mi się złowrogie), odmawia posłuszeństwa.
Wpadam w panikę i czarnowidztwo. Mąż potrzebuje chwili na zebranie myśli i już po chwili wzywa pomoc – na szczęście na tego typu okoliczność wykupił dodatkowe ubezpieczenie

Po półgodzinnym oczekiwaniu, czyli o 4:30, przyjeżdża nieco zaspany człowiek, który reanimuje nasz akumulator. Zaznacza, że mamy teraz długo jechać i nie gasić silnika... Problem w tym, że tuż przed granicą chcemy jeszcze do pełna zatankować. Boję się, że przygoda z akumulatorem, to początek większego pecha, waham się, czy nie wracać do domu. Do tego nasza Córeczka nic nie chce jeść, i ciągle śpi. Ten wyjazd nie zaczął się dla nas zbyt szczęśliwie.
Mąż postanawia szukać warsztatu, serwisu, w którym udałoby się jednak kupić nowy akumulator (jest sobota rano). Niestety nic nie udaje nam się znaleźć. Za to jesteśmy coraz bliżej granicy i pora zatankować..... a tym samym zgasić silnik. Ze stresu wszystko mnie boli, odechciewa mi się tych całych wakacji. Ale.... do odważnych świat należy i po zatankowaniu, Mąż przekręca kluczyk.... Silnik reaguje błyskawicznie, a ze mnie uchodzi powietrze... Jedziemy zatem dalej!
Akumulatorowy stres towarzyszył będzie mi jeszcze kilka dni. Po paru dobach wreszcie zapomnę o całym tym koszmarze.
Granicę przekraczamy w miejscowości
ZWARDOŃ i wjeżdżamy na Słowację. Humory nam się poprawiają – świeci piękne słońce, a nasze oczy cieszą niesamowite widoki, kręte dróżki, wiadukty, małe, urocze miasteczka i wioski.
Zatrzymujemy się na jednym z przydrożnych parkingów na śniadanie i ogólne rozruszanie.
Pierwszy przystanek po przekroczeniu granicyJest ciepło, siedzimy przy stolikach na świeżym powietrzu. Dzieciaki skore do zabawy. Obok nas dwoje ludzi przygotowuje sobie jajecznicę. Okazuje się, że to Polacy. Pozdrawiamy się wzajemnie. Pora ruszać dalej, bo przed nami jeszcze kawał drogi. Nasz pierwszy nocleg w trasie zaplanowaliśmy na Węgrzech, w miejscowości
LENTI.
Jedziemy zatem autostradą do Bratysławy, by tam odbić na Węgry, omijając płatne odcinki węgierskiej autostrady. Po chwili jedziemy już kultową „86”. Droga zaczyna potwornie się dłużyć, do tego przejeżdżamy często przez miejscowości z ograniczeniem prędkości do 30 km/h. Krajobraz monotonny, raczej biedny, do tego robi się naprawdę upalnie. Raz zjeżdżamy z trasy, zmyleni sugestiami gps'a.
Wreszcie około 15 zajeżdżamy przed naszą kwaterę w LENTI. Wita nas młoda dziewczyna, która... zgodnie ze stereotypami, w pień nie rozumie żadnego języka, za wyjątkiem swojego ojczystego. Udaje nam się jednak porozumieć i dostajemy klucze do całego piętra dużej willi.
Nasze tymczasowe lokum w Lenti. Zajmowaliśmy całe piętro.