Dzień pierwszy - 25 sierpnia (czwartek)
Zejście z Velkego Rozsutca i kilka chwil w Štefanovej
Zaczynamy schodzić ze szczytu:
Drabinka, tym razem w dół:
Zdjęć z zejście po łańcuchach nie mam żadnych, bo schodzenie to trudniejsza operacja. Aparaty przez chwilę odpoczywały. Poza tym nie należało przedłużać i tak niezbyt pośpiesznego schodzenia, bo sporo osób czekało na wejście. Tym razem mijaliśmy przede wszystkim Polaków, chociaż nie było ich aż tak wielu, jak się spodziewałam
Myślę, że pół na pół ze Słowakami. Chociaż byli też i Czesi. Na szlaku (poza
ahoj i bliżej niezidentyfikowanym pozdrowieniem

) słyszeliśmy
dobry den albo
dobry dzień. Minimalna różnica w wymowie. Wydaje mi się, że to twardsze jest czeskie, a zmiękczone słowackie. Ale mogę się mylić
I znowu jesteśmy na sedlu Medziholie. Jak dobrze jest zdjąć buty...
Po takim odpoczynku zupełnie się rozleniwiamy. Powiem szczerze: po prostu nie chce nam się już podchodzić na Stoha
Innym razem...
Zejście do Štefanovej zajmuje nam około godziny. Miejscowość jest cudnie położona. Budzić się rano i codziennie patrzeć na oba Rozsutce, to musi być wspaniałe uczucie:
Choć i "nasza" Terchova bardzo nam się podoba
Zapuszczamy się wgłąb Štefanovej (sądziłam, że jest ona dużo mniejsza, widać, że miejscowość się rozbudowuje) w poszukiwaniu knajpki, w której jedliśmy pyszny rosół 3 lata temu. Niestety nie udaje nam się jej znaleźć. Jest inna, ale zamknięta (czwartek!)
Bardzo chcemy coś zjeść i napić się czegoś zimnego. Niestety chyba dopiero w Terchovej... Zmierzamy w stronę parkingu. I tuż przed nim trafiamy do knajpki z ładnie zaaranżowanym ogródkiem. Obok płynie strumyk i miło szemrze:
Siadamy i odpoczywamy. Delektuję się zimnym Bażancikiem, mój mąż niestety może już tylko Kofolą
Zamawiamy pyszne palačinky z lodami i bitą śmietaną:
Tuż obok nas pływają duże okazy ryb. Mój małżonek twierdzi, że to głowacice. Ich rozmiary są naprawdę imponujące.
To nieprzyzwoite, że my jemy, a one nie

Wrzucam im więc naszego ostatniego rohlika:
Prawie zabijają się o okruszki

Zwłaszcza jedyna jasna ryba dzielnie walczy:
Pora wracać do Terchovej. Po drodze robimy jeszcze zakupy w Coopie i możemy jechać "do domu".
Tuż po naszym powrocie nagle zaczyna grzmieć i rozpętuje się burza. Ale z czego

Przecież jeszcze przed chwilą nie było chmur, przynajmniej tych burzowych. Okazuje się, że dobrze zrobiliśmy, nie idąc na Stoha. Pewnie w tym momencie schodzilibyśmy (kompletnie przemoczeni) z Południowego Grunia.
Potwierdza to fakt, że za jakiś czas wracają nasi sąsiedzi zza ściany, starsze polskie małżeństwo. Złapała ich burza właśnie w okolicy Południowego Grunia.
A więc udało nam się. Burza kończy się równie nagle jak się zaczęła.
Wieczór spędzamy w miłej pizzerii przy pysznej, pikantnej pizzy, która zaostrza nam apetyt na jutrzejszą wyprawę
