Platforma cro.pl© Chorwacja online™ - podróżuj z nami po całym świecie! Odkryj Chorwację i nie tylko na forum obecnych i przyszłych Cromaniaków ツ

Z wizytą u marszałka Tito, czyli wyprawa na Istrię

Nasze relacje z wyjazdów do Chorwacji. Chcesz poczytać, jak inni spędzili urlop w Chorwacji? Zaglądnij tutaj!
[Nie ma tutaj miejsca na reklamy. Molim, ovdje nije mjesto za reklame. Please do not advertise.]
Monia zwana Krufką
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 26.12.2015

Nieprzeczytany postnapisał(a) Monia zwana Krufką » 07.01.2019 21:38

.
DZIEŃ 7: Prawie jak...

Na wstępie pragnę podziękować za cierpliwość wszystkim, którzy jeszcze tu zaglądają. Ta relacja rodzi się w bólach i cierpieniach, ale rodzi się. Dziękujemy za wyrozumiałość. Serio. A teraz do roboty.

CZĘŚĆ PIERWSZA: Prawie jak... Wioska Świętego Mikołaja

Strasznie mocno się zdziwiłem gdy nastawiłem nawigację na parkingu naszej miejscówki.
- Ile? 3100 km? Monika! Serio pół godziny jazdy?
- No tak wynikało z map wujka Google... - Monika ściągała powoli mikołajową czapkę z głowy z niedowierzaniem patrząc na ekran.
- Widzisz sama, ponad trzy tysiące kilometrów. Nie wiem jak dojedziemy tam na 10:00.
- A coś Ty wpisał? Rovaniemi?
- No Rovaniemi w Finlandi...
- Rovinj, gamoniu. Wpisz Rovinj. W Chorwacji jesteśmy.
Dał bym sobie obciąć rękę, że słyszałem wymamrotane pod nosem "dzban"...

No to Rovinj.

rovinji mapa.jpg

Ogólnie nie wiem dlaczego, ale mijając Pulę i jadąc na północ okazuje się, że Chorwacja staje się dwujęzyczna: obok Chorwackiego zaczyna obficie pojawiać się język Włoski. Na drogowskazach, tablicach informacyjnych, tabliczkach adresowych. Wiem, że z każdym metrem bliżej Włoch, ale... ale właśnie nie wiem. Jakoś tak mi to nie pasuje.

Rovinj to malownicze miasteczko położone mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Pulą a Porecem. Nie mieliśmy daleko, postanowiliśmy więc sobie je obejrzeć, kuszeni ślicznymi zdjęciami.

Po porzuceniu samochodu na pierwszy ogień udaliśmy się na marinę.

rovinji_01.jpg

rovinji_02.jpg

rovinji_03.jpg

Już na pierwszy rzut oka widać, że jest bardzo włosko. Charakterystyczna zabudowa, kolorowe fasady, zieleń upychana gdzie się da. Pomyślałem sobie, że może te tabliczki jednak nie wzięły się z nikąd? Dalsza eksploracja miasta utwierdziła mnie w tym przekonaniu.

Z mariny przenieśliśmy się na rynek - tak pozwolę nazwać sobie główny plac.

rovinji_04.jpg

Trzeba mieć oczy do okoła głowy i wypatrywać detali - oczywistych, a jednak ukrytych - takich jak np. zegar słoneczny na ścianie:

rovinji_05.jpg

Z placu można udać się w różnych kierunkach, zagłębiając się w meandry miasta. A jest się w co zgłębiać!

rovinji_06.jpg

rovinji_07.jpg

Miasto jest malownicze, kolorowe. Przyjemne dla oka. Im dalej od mariny i placu, tym więcej ciasnych uliczek i zaułków.

rovinji_09.jpg

rovinji_10.jpg

Miejscami jest bardzo klimatycznie.

rovinji_11.jpg

rovinji_12.jpg

Mieszkanie w turystycznym mieście ma swoje wady, ale ma też swoje zalety. Nie każdy z nas może powiedzieć: "moje gacie są na zdjęciach 1300 turystów i do końca życia będą je oglądać". Innymi słowy, jedna z bardziej ulubionych form artystycznych Moniki: "gacie na sznurku":

rovinji_13.jpg

rovinji_14.jpg

rovinji_15.jpg

Poniżej coś co bardzo mi się podoba... nie wiem dlaczego, ale takie kamienne kamieniczki ( dziwne, nie? że kamieniczki są kamienne... :mrgreen: ) z tymi okienkami, okiennicami i zielenią... ech, kurcze... no diablo mi się to podoba.

rovinji_16.jpg

rovinji_17.jpg

Poniżej Rzym. W czystej postaci.

rovinji_18.jpg

rovinji_19.jpg

rovinji_20.jpg

rovinji_21.jpg

rovinji_22.jpg

Jak łatwo zauważyć nawet po zdjęciach - Rovinj ma kształt stożka, a wszystkie schody prowadzą do... do kościoła.

rovinji_25.jpg

Do okoła budowli znajduje się coś na kształt tarasu widokowego, skąd można popodziwiać panoramę z innej perspektywy.

rovinji_23.jpg

rovinji_26.jpg

- A co to, panie, ta kamerka taka zielona? A pierwsze widzę taką...

rovinji_24.jpg

Mieszkając w turystycznym mieście ważne jest także, aby dbać o porządek. Kultura i dobre wychowanie obowiązuje wszystkich: małych, dużych, kudłatych...

rovinji_27.jpg

Gdy już nacieszyliśmy się wysokościami, zeszliśmy z powrotem w dół.

rovinji_33.jpg

rovinji_34.jpg

rovinji_35.jpg

Jak widać na powyższym zdjęciu, wykorzystanie przestrzeni jest mistrzowskie. Ten balkonik skradł nasze serca. Nie wiem czy na zdjęciu dobrze widać, ale tam znajduje się stolik kawowy i dwa krzesełka. Chciałbym wypić tak kawę, serio.

Schodzą na dół załapaliśmy się na trochę Gierka:

rovinji_32.jpg

I w końcu dochodzimy do miejsca, które jest chyba wizytówką Rovinj. Ten obrazek figuruje w każdym folderze reklamowym, bez wyjątku.

rovinji_31.jpg

Rzut okiem na panoramę miasta...

rovinji_28.jpg

...a dosłownie przed nosem znajduje się bardzo fajny rynek i targ!

rovinji_30.jpg

rovinji_29.jpg

Jako, że Istria oliwą z oliwek stoi, 75% asortymentu na targu to właśnie maslinovo ulje. No i przyprawy, kwiaty... bardzo fajny ryneczek, pachnący! Wybór towarów bardzo duży, spędziliśmy na ryneczku trochę czasu zagajani przez sprzedawców: degustacje, targowanie, co sobie zamarzysz. Nie wyjdziesz stąd bez oliwy z oliwek. Nie ma szans.

Na koniec mam pytanko: co znajduje się na poniższym zdjęciu?

rovinji_36.jpg

Mi wygląda to na mały meczecik połączony z toi-toi'em, ale ze względu na niepoprawność polityczną tego dowcipu chyba go sobie podaruję... :mrgreen:

Oczywiście w międzyczasie popełniliśmy kawkę w jakiejś miłej kawiarence, ale na obiad postanowiliśmy wrócić do domu. W końcu Plodine nas lubi, a my mamy w miejscówce patelnię.



CZĘŚĆ DRUGA: Prawie jak... Rajska Wyspa

Nie mieliśmy planu na drugą część dnia. W Rovinj zakładaliśmy spędzić więcej czasu niż faktycznie nam zeszło, z obiadu w Kod Kadre w Puli zrezygnowaliśmy na rzecz samodzielnie przygotowanego obiadu w naszym apartmani, cóż więc począć? No przyjdzie pójść na plażę i smażyć tyłki.

- Did you heard about Otocic Levan? - spytał Ivo, nasz gospodarz, ze swoim charakterystycznym uśmiechem.
- No, we didn't heard about it. What is it?
- It is a island, otocic means island. It's a island with sandy beaches and bars. You should like it. You can get there by a boat.

Wyspa z barami i piaszczystą plażą? Kurczę, brzmi kusząco! Pomyśleliśmy chwilkę, szybko rzuciliśmy okiem w internet i zdecydowaliśmy - jedziemy na Levan. W końcu jutro mamy długi i stresujący dzień - Wenecję. Dziś piwko na rajskiej wyspie to jest to czego potrzebujemy.

levan mapa.jpg

Wsiedliśmy w auto i pokonaliśmy dystans, nie był on długi, ale połowa drogi prowadziła w poprzek pola... dosłownie. W poprzek pola. Zarośniętego pola. Wskazówki Ivo były przydatne, ale wujek Google nie miał problemu ze znalezieniem drogi. Ponadto, co jakiś czas mijaliśmy drogowskazy typu "Levan Boat Taxi -->".

Dojechaliśmy na parking, to znaczy wydzielone pole. Cel naszej podróży widzieliśmy na horyzoncie:

levan_02.jpg

Tylko jak się tam dostać?

Może na pomoście będą jakieś informacje? Niestety, pomost jedyne co umiał zrobić to wesoło nas przywitać:

levan_01.jpg

Niebawem dołączyło do nas kilka młodych osób, miejscowych, dziewczyna i dwójka chłopaków, z bagażami. Jeden z nich wyciągnął telefon, porozmawiał chwilkę, powiedział coś do pozostałych i wszyscy weszli w tryb oczekiwania. My także. Po paru minutach usłyszeliśmy dźwięk motorówki, która szybko zbliżała się do nas.

Łódź przypłynęła, pan przywitał każdego, pomógł zapakować bagaże autochtonów, i skasował od każdego po 60 Kun - opłata za przeprawę tam i z powrotem. Motor uruchomiony, płyniemy.

levan_12.jpg

Rajska wyspa zbliżała się z każdą chwilą. Szczerze, to troszkę czułem się rozczarowany... ja chyba serio spodziewałem się widoków, które lubię oglądać włączając sobie w YouTube jakąś składanę w stylu "Chillout Tropical House Music"... a tutaj było tak... hmm... tandetnie.

Dobiliśmy do brzegu. Pan powiedział, że będzie w jednym lub drugim barze i gdybyśmy chcieli wracać to tylko dać znać i nie ma problemu.

Na wyspie znajdują się dwa bary: Marea oraz Sunshine Levan, z którego usług postanowiliśmy skorzystać.
W środku jak w barze stylizowanym na tropikalny. "Plumkająca" muzyczka, drewno, parasolki z trzciny, zimne piwo i niemieccy turyści. Cóż za novum! Niemcy w Medulin, niesamowita historia. :mrgreen:

levan_03.jpg

levan_04.jpg

levan_05.jpg

levan_06.jpg

levan_07.jpg

levan_09.jpg

Widoczne na fotkach plastikowe leżaki można sobie wynająć, a jakże by inaczej. Nic za darmo.

levan_11.jpg

Piasek jest piaskiem, faktycznie. Nie jest on taki drobniutki jak ten znany z naszych plaż, ale w porównaniu z typowymi kamienistymi plażami jest miłą odmianą. Widać, że powstał na wskutek jakiejś mechanicznej obróbki, nie jest efektem pracy matki natury, ale nie narzekajmy. Piasek jest piasek. Możesz usiąść i nic Ci nie skrwawi pośladka.

Design karty menu ( nie wiem dlaczego ) skojarzył mi się z latami '90... :mrgreen:

levan_08.jpg

Wypiliśmy sobie po dwa piwka i leniwie, w promieniach zachodzącego słońca, obserwowaliśmy śmigające jaszczurki. Ludzi było mało, był spokój, nawet taki trochę chilloucik. Miła odmiana od piwka w zgiełku Medulińskiej riwiery. Ale efektu "wow" jakoś nie uświadczyliśmy. Poszliśmy pozwiedzać wyspę, ale tam więcej totalnie nic nie ma. Nic. Kamienie, kłujące rośliny i bardzo dużo ptactwa wodnego, które podniosło alarm gdy tylko zaczęliśmy się zbliżać - znaczy, że mają tam gniazda i nic tam po nas, wracamy.

Nasz boat-taxi-man miał znajdować się w drugim barze o nazwie MAREA.

levan_10.jpg

Tak, wiem, że powyższy szyld mówi co innego, ale najwyraźniej nie ma komu tego naprawić.

Dlaczego młodzi ludzie mieli ze sobą bagaże? Tam jest jakaś forma hotelu. Tam można zapłacić i spać na tej wyspie i pewnie ma to swój urok.

Dopłynęliśmy z powrotem na stały ląd. Znów droga wśród pól, tym razem trochę się ściemniało. Pamiętacie, gdy napisałem, że wypiliśmy po dwa piwka? Zapomnijcie o tym, ja wcale nie prowadziłem po użyciu i to w obcym kraju. Wcale nie.

W drodze powrotnej spotkaliśmy taki napis wykonany na jakimś opuszczonym budynku, na który nie zwróciliśmy uwagi jadąc w przeciwnym kierunku.

levan_14.jpg

"Tito jest czerwony".

W sumie pomyślałem, że może warto zapytać Ivo o Tito, stosunek do niego, jak to jest teraz po latach... Szczególnie, że jakoś utkwiło mi to w głowie od momentu gdy w Puli zobaczyliśmy wypielęgnowany pomnik Tito. Zagadam Ivo, pomyślałem, ale to już nie dziś. Dziś idziemy spać, gdyż jutro trzeba wstać bardzo, bardzo wcześnie i lepiej nie zaspać.

PS. W końcu doczytałem ja korzystać z możliwości dodawania załączników do postów. Lepiej późno niż wcale :oops: Koniec ze znakiem wodnym PhotoBucket. Uff.
Janusz Bajcer
Moderator globalny
Avatar użytkownika
Posty: 107697
Dołączył(a): 10.09.2004

Nieprzeczytany postnapisał(a) Janusz Bajcer » 07.01.2019 21:54

Na półwyspie Istria najważniejszą mniejszością narodową są Włosi, dlatego nazwy miejscowości są dwujęzyczne.
Magda O.
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1747
Dołączył(a): 20.07.2010

Nieprzeczytany postnapisał(a) Magda O. » 10.01.2019 12:01

W pierwszej chwili pomyślałam: że też nie wiedziałam o tej wysepce, kiedy byłam na Istrii :!: Potem oglądając zdjęcia odetchnęłam z ulgą: nic fajnego ( przynajmniej dla mnie :wink: ).
Rovinj uwielbiam, teraz czekam na Waszą Wenecję.
mchrob
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1917
Dołączył(a): 06.10.2017

Nieprzeczytany postnapisał(a) mchrob » 10.01.2019 14:18

Janusz Bajcer napisał(a):Na półwyspie Istria najważniejszą mniejszością narodową są Włosi, dlatego nazwy miejscowości są dwujęzyczne.


Kiedyś (chyba to w Puli było) stojąc w kolejce z z zakupami do kasy zachwycałem się jak pani kasjerka z klientem płynnie po włosku nawijała. Ale znając historię Istrii nie ma się czemu dziwić. Po 1945 zostało z Istrii wypędzonych kilkaset tysięcy Włochów ale kilkadziesiąt tysięcy zostało.
krisf62
Odkrywca
Posty: 64
Dołączył(a): 16.09.2015

Nieprzeczytany postnapisał(a) krisf62 » 10.01.2019 18:24

Fajnie pokazane Miasteczko Świętego Mikołaja :) a do tego całkiem niedawno bo 7 dni temu z tego miasteczka wróciliśmy - Sylwek w Rovinj po raz drugi :D .
Co do nacji niemieckiej to w tym czasie na całej Istrii na 1000 słów 999 to było danke lub bite 8O . Ciekawe gdzie jeszcze zabłądziliście bo warto.

Pozdrówka z któregoś tam rzędu :papa:
Monia zwana Krufką
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 26.12.2015

Nieprzeczytany postnapisał(a) Monia zwana Krufką » 19.01.2019 23:31

.
DZIEŃ 8: Dzień w Wenecji

CZĘŚĆ PIERWSZA: Chcesz mieć zrobione dobrze? Zrób to sam.

Wstaliśmy bardzo wcześnie rano. Nerwowe sprawdzanie czy wszystko wzięte: bilety, pieniądze, dokumenty, kamerki, aparat, baterie, mapa, jedzenie... O 5:50 mieliśmy zameldować się na "dworcu autobusowym" w Medulin. To miejsce nie ma nic wspólnego z dworcem, to po prostu taka zatoka, gdzie różne wycieczkowe i turystyczne autobusy mają swoje nieoficjalne przystanki. Mieliśmy do tego miejsca kilkaset metrów, może kilometr, zdążyliśmy więc na czas i zaczęliśmy wypatrywać naszego busa.
5:45.
6:00.
6:15.
Owszem, przejechało kilka autobusów turystycznych, ale żaden się nie zatrzymał. Przed wpół do siódmej byliśmy już wściekli i zrozpaczeni jednocześnie. 1040 Kun jak psu w dupę. Wenecja. Tak, dupa, nie Wenecja.

Ale chwilka! Jesteśmy Polakami! Czego nas nasza codzienna rzeczywistość uczy jeśli nie kombinatorstwa?
Prom ma odpływać z miejscowości Porec około 7:45. To co robimy? Ty, Monia, czekaj, ja biegnę po auto i przyjadę po Ciebie, i jedziemy do Porecu. Pobiegłem ile tchu, wlot do mieszkanka, dokumenty, kluczyki i do auta. Przejazd ulicą Burle zajął więcej niż bieg wzdłuż nabrzeża. Monia pakuje się do auta i teraz zobaczymy na co przydało się przejście NFS Most Wanted w czasach liceum. Mamy niecałe półtorej godziny do odpłynięcia promu i godzinę drogi.

mapa_porec.jpg

Co to dużo mówić, nie jechałem przepisowo. Ani trochę. Droga zajęła trochę mniej czasu, dobra nasza. Postawiłem się na pierwszym wolnym miejscu parkingowym i pognałem biegiem wzdłuż przystani. Po drodze zapytałem jakiegoś młodego pracownika nadbrzeża skąd odpływa Venezia Lines - pokazał palcem i już wiedziałem, że jestem dopiero w pół drogi. Znów bieg, jest statek, jest kolejka ludzi przed. Przepchnąłem się przez ludzi i dopadłem kobietę z obsługi. Wytłumaczyłem jej sytuację, że autobus nie podjechał i przyjechaliśmy sami. Wysłuchała, poprosiła jakiegoś gościa, który pewnie był ważniejszy. Przewinąłem taśmę i puściłem nagranie na nowo, że autobus nie podjechał, że my na statek i w ogóle, a samochód to na zakazie stoi. Zapytał czy mamy bilety, karty pokładowe. Okazało się, że to co mamy nazwane w biurze podróży "biletem" to jedynie rachunek... ale na szczęście rachunek na firmowym blankiecie Venezia Lines. Gość mówi tak: spokojnie, mamy czas, idź do auta, za przystanią masz parking strzeżony, potem przyjdźcie tu i wszystko sprawdzimy i załatwimy. No to ja biegiem do samochodu. Dostałem się na teren parkingu, idę do budki, w międzyczasie dzwoni Monia, że jest w biurze z gościem, z którym rozmawiałem, i jest potrzebny dowód i oczywiście ja mam wszystkie dokumenty. Czuję już zbliżający się zawał - jest wpół do ósmej, a ja jestem już po małym półmaratonie - a za bieganiem nie przepadam, i w sumie dobrze, że zrzuciłem te parę kilo. Dopadam do budki, a tam kobieta 50+ ( nie, żebym coś miał do kobiet 50+ ) bez jednego słowa po angielsku. Nosz... za to z trzema słowami po niemiecku, więc się udało: ajne auto. Bilet wydrukowany, auto postawione w miejsce wskazane ręką, no i ja biegiem do biura Venezia Lines.
Drugi zawał, chromanie przestankowe, ale dobiegłem.
Dokumenty na stół, panie sprawdzają... nie ma nas w systemie. Po prostu nie ma. Autobus w Medulin był, owszem, ale w zupełnie innym miejscu i zabrał kogo miał zabrać, o nas nie wiedział. A nas w systemie nie ma, jak to mówi klasyk: "computer says nooo...". Trochę się załamaliśmy, ale jedna pani gdzieś zadzwoniła, z kimś pogadała, padła nazwa biura Marco Polo, trochę heheszków, i po skończonej rozmowie powiedziała, że wydadzą nam karty pokładowe i popłyniemy do Wenecji - wszak zapłaciliśmy i to nie nasza wina, że sytuacja miała miejsce.
W tym momencie ciśnienie zeszło i wygląda, że dzień wrócił na właściwe tory.
Po paru minutach procedur, które wcześniej przerobiliśmy w ajencji Marco Polo otrzymaliśmy nasze karty pokładowe i weszliśmy na pokład wraz z innymi.

Katamaran San Frangisk to ponoć najszybsza tego typu jednostka pływająca rejsowo pomiędzy Wenecją i Chorwacją, rejs miał trwać około dwóch godzin z minutami. Po wejściu na pokład okazało się, że miejsc siedzących jest mniej niż pasażerów. Taki psikus. My nie załapaliśmy się na siedzące, gdyż wchodziliśmy na końcu ogonka, ale oprócz nas było takich osób. No nic, w końcu nie zna życia kto nie przerobił trasy Poznań-Warszawa na stojąco w korytarzu, a w najlepszym wypadku siedząc na walizce. Damy radę. Jednak okazało się, że kultura i dbanie o pasażera jest na poziomie wyższym niż się spodziewaliśmy - jeden koleś z obsługi ewidentnie zły na sytuację wziął Monię i mnie pod pachę i zaprowadził na piętro, do salonki VIP. Usiedliśmy sobie wygodnie na dwuosobowej, skórzanej sofce - lepsze to niż plastikowe krzesełka w rzędach po 16 osób, prawda? Prawda. Na sofce na przeciw siedziała starsza parka z USA. Fajny styl bycia mają ludzie zza oceanu, a ponoć Włosi są głośni. Nie trzeba było bardzo chcieć aby wiedzieć, że płyną do Wenecji, tam czeka na nich zabukowane "water taxi", jadą do wypożyczalni po zarezerwowany samochód i jadą w głąb Włoch. To tak nawiasem.
Kapitan był bardzo rozmownym człowiekiem, wygadanym, znał języki i chyba nienawidził Niemców. Gdy włączał się głośnik, kapitan wygłaszał kwestię po angielsku, niemiecku i włosku. Jednakże kwestie po niemiecku brzmiały wyjątkowo długo, szczególnie gdy chodziło o ofertę baru. On wręcz rozkładał na czynniki pierwsze każde danie, lubując się sadystycznie w wyrazie "wurst". To było na prawdę przezabawne.
W międzyczasie za 5 Euro kupiliśmy mapę Wenecji, a miła pani z obsługi zaprosiła na dolny pokład, gdzie będzie 20-to minutowa prezentacja. Poszedłem ja, Monia nie chciała.

CZĘŚĆ DRUGA: Najpiękniejsze miasto na świecie.

Prezentacja była dość ciekawa, ale jednocześnie irytująca. Mówca był bardzo wygadany i opowiadał ciekawie - o historii miasta, budowie, o wszystkim co trzeba wiedzieć. Jednocześnie prowadził marketing usług Venezia Lines - przewodnik za jedyne 50 Euro, rejsik gondolą za jedyne 50 Euro, obiad i powrót taksówką wodną do terminalu też jedyne 50 Euro. Nic, tylko się zapisywać. Ale nie to było najgorsze, w sumie do tego marketingu nic nie mam - w końcu jeśli kogoś stać to niech korzysta ze wszystkich możliwych atrakcji i udogodnień. Najgorsze było uciążliwe wmawianie, że Wenecja to najpiękniejsze miasto na świecie. Dlaczego? Bo tak. Bo tak i już. Wenecja nie potrzebuje marketingu, trzy miliony turystów same tu przypływają bez reklamy. Dlaczego? Bo Wenecja to najpiękniejsze miasto na świecie. Znacie drugie miasto na palach? Nie. Tylko Wenecja. A dlaczego? Bo Wenecja to najpiękniejsze miasto na świecie! Czy znacie kogoś, kto był w Wenecji i stwierdził, że mu się nie podobało? Nie. A dlaczego? Bo Wenecja to najpiękniejsze miasto na świecie. I tak w kółko. Kto uważa inaczej to wypad za burtę! I cała sala ze mną: "Venice is the most beautiful city in the world!". I lepiej to zapamiętaj.

Rejs zlatywał monotonnie i bez niespodzianek. Po dwóch godzinach na pokładzie poruszenie: otwarte zostały drzwi na zewnętrzny pokład, poszliśmy więc zobaczyć co się święci. A święciło się to:

wenys_02.jpg

Jesteśmy już bardzo, bardzo blisko. Było kilka minut po godzinie 10:00, a żar z nieba był już gryzący. Zapowiadał się dobry dzień.

Dopływaliśmy do terminalu San Basilo. Podczas prezentacji pan mówca powiedział: "Czekać nas będzie odprawa celna. Może ona trwać pięć minut, może trwać godzinę. Wszystko zależy od tego, czy Pan Celnik wypił dziś dobre cappuccino, oraz od tego czy w jego croissancie było wystarczająco dużo czekolady. Cokolwiek by się nie działo mamy stać, uśmiechać się i udawać, że jesteśmy szczęśliwi podczas gdy oni marnują nasz czas. Nigdy nie zrozumiem Włochów". Tak powiedział.
Jednakże odprawa przebiegła szybko: skan dowodu osobistego, popatrzenie na to jak bardzo nasze biometryczne zdjęcie nas nie przypomina i krótkie "benvenuto a Venezia". I już jesteśmy przed terminalem San Basilo w najpiękniejszym mieście na świecie. I nie zamierzamy skorzystać z przewodnika za 50 Euro. Mamy mapę za piątkę. Ha!

CZĘŚĆ TRZECIA: Penys from Wenys.

To hasło siedziało mi w głowie cały dzień. Nie wiem dlaczego.

Rzeźba przed terminalem San Basilo. W tle terminal - za drutem kolczastym, a po lewej fragmencik naszego katamaranu.

wenys_04.jpg

Nasze pierwsze spojrzenie na Wenecję nie było tak romantyczne jak na filmach. Widok, który nam się okazał to było coś takiego:

wenys_05.jpg

Wchodzimy w głąb... hmm... lądu?

wenys_07.jpg

wenys_08.jpg

wenys_11.jpg

wenys_12.jpg

Poniżej zdjęcie, które zrobiła Monika - chyba najlepiej oddające charakter tego miejsca:

wenys_13.jpg

Tłok, gwar. Straszny tłok. Milion ludzi na metr kwadratowy. A my jeszcze nie doszliśmy w żadne "pocztówkowe" miejsce...

wenys_14.jpg

W końcu dotarliśmy do Placu Świętego Marka. Z resztą trudno nie trafić, wystarczy iść "za wszystkimi".

wenys_15.jpg

wenys_16.jpg

Byliśmy także świadkami sesji fotograficznej... chyba ślubnej? Trudno powiedzieć, ale takie pierwsze skojarzenia nam się wydarzyły. Sesję ewidentnie psuły praktycznie oswojone gołębie:

wenys_17.jpg

wenys_18.jpg

Podczas pogadanki miły pan na statku powiedział bardzo istotną rzecz, a zrobił to jednocześnie w sposób przezabawny. Chodzi o to, że na Placu Świętego Marka, praktycznie na całym jego obwodzie, znajdują się kawiarnie i restauracje. Zasada jest taka, żeby z nich nie korzystać. Nie korzystać z niczego co znajduje się na placu i w obszarze przylegającym. A dlaczego? Przytoczę w całości to co powiedział pan na statku:

"Wyobraź sobie, że zabierasz swoją ukochaną do kawiarenki na Placu Świętego Marka. Siadacie, kelner podaje Wam kawę, nad głową przygrywa skrzypek, obserwujesz sobie plac i upajasz się chwilą. Czujesz się jak Casanova, który zapraszał tu swoje wybranki. Ale kawa kończy się, podnosisz filiżankę, widzisz rachunek i nagle czujesz się jak Bill Gates."

Wychodząc w placu w kierunku Canale Grande ( to największy kanał w Wenecji, ten najsławniejszy, dzielący Wenecję na pół ) weszliśmy wprost na stację autobusu wodnego. To środek komunikacji miejskiej w Wenecji, pływający dookoła miasta, posiadający przystanki po obu stronach Kanału. To te białe stateczki opisane ACTV, takie jak na zdjęciu poniżej:

wenys_38.jpg

Bilet dla dorosłej osoby na 75 minut kosztuje 1.50 Euro, a 75 minut to akurat tyle czasu, aby opłynąć całą Wenecję i wrócić do punktu startu. Kupujemy więc bilet w automacie, czekamy na statek, pakujemy się i płyniemy. Wodny autobus. Ale widoki lepsze niż w Poznańskim MPK:

wenys_21.jpg

wenys_22.jpg

wenys_23.jpg

wenys_24.jpg

wenys_25.jpg

wenys_26.jpg

W sumie gdybyśmy chcieli opłynąć sobie na tym bilecie drugi raz to nie byłoby problemu - nie mieliśmy żadnej kontroli, co w sumie nie znaczy, że nie występują.

Gdy wróciliśmy na suchy ( he, he ) ląd ( he, he ) najpiękniejszego miasta na świecie ( he, he ), udaliśmy się na dalszą eksplorację.
Życie gondoliera na pewno nie jest lekkie. Tu o krok od stłuczki:

wenys_28.jpg

Niektóre miejsca faktycznie były przeurocze:

wenys_29.jpg

Ciąg dalszy zwiedzania:

wenys_30.jpg

Miejscowy podczas aktu wandalizmu - robił ostrą rozpierduchę!

wenys_32.jpg

Dotarliśmy do Ponte Rialto. Most w tle, na drugim planie sesja na tle tła, na pierwszym kolejka do sesji:

wenys_33.jpg

Jak na pewno widać na zdjęciach, tłok był niesamowity. Na prawdę bardzo dużo ludzi, wszystkie języki świata. Polski też się zdarzył. Na prawdę nie wiem jak można nazwać to miasto romantycznym. Chyba, że po zmroku, kiedy wszyscy tani, jednodniowi turyści tacy jak my wyjeżdżają, a zostają jedynie ci najbardziej majętni. Gdyż w Wenecji jest drogo. Rzym? Taniocha. Dubrovnik? Przedszkole. Wenecja to jest klasa sama w sobie.

Zrobiliśmy się głodni, co chyba normalne. Postanowiliśmy więc poszukać czegoś do jedzenia. Oczywiście ze znalezieniem knajpki nie było problemu, jest tego pełno, tylko wszystko jest... bezcenne, a gdy już są ceny, są kosmiczne. Monika zaprzęgła do pracy TripAdvisora i znalazł kilka pozycji wartych uwagi. Nastawiliśmy więc nawigację w Google Maps ( tu porada: nie próbujcie nigdzie iść z mapą, to nie ma sensu, tylko mapa cyfrowa z Waszą aktualną pozycją i azymutem na sens ) i ruszyliśmy. Jednakże po drodze, w jednej z kamieniczek, natknęliśmy się zupełnie przypadkiem na... Burger Kinga. O jasna cholera! Tego się nie spodziewaliśmy! Chociaż nie, spodziewaliśmy się. W końcu mają tam dwa McDonaldy. Zapadła decyzja, że zjemy w Burger Kingu - w końcu dobry Whooper nie jest zły, a pewnie nie będzie jakoś morderczo drogo. Acha... taak.

Teraz mogę odpowiedzieć na jedno z pytań-zagadek, które podałem na początku relacji, a mianowicie:
Ile kosztuje hamburger?
Odpowiedź brzmi: 11 Euro. Właśnie tyle. Ale powiem Wam: ta cola z zestawu to była najpyszniejsza cola na świecie. Taka zimna i mokra. Tak bardzo mokra...

Gdy już skończyliśmy się delektować naszym wystawnym obiadem wróciliśmy na patelnię. Pozostając jeszcze chwilkę w temacie jedzenia:

wenys_34.jpg

wenys_35.jpg

Prześliczne, prawda? Monika powiedziała, że by tych makaroników nie zjadła, tylko na nie patrzyła, takie śliczne.

Kolejne zaułki:

wenys_39.jpg

wenys_40.jpg

Wiecie ile kosztuje godzina rejsu gondolą? Nie wiecie. A ja Wam nie powiem, bo nie uwierzycie.

wenys_41.jpg

Maski karnawałowe. Takie za 35 Euro to marne, plastikowe odlewy.

wenys_42.jpg

Penys From Wenys.

wenys_43.jpg

Z dala od wody...

wenys_44.jpg

Każdy cień na wagę złota:

wenys_45.jpg

Gondola Service:

wenys_47.jpg

wenys_48.jpg

Woda nie jest niestety najlepszej jakości. Niektórzy mówią, że śmierdziało gdy byli w Wenecji. My nie możemy potwierdzić, nie śmierdziało, chociaż było strasznie gorąco.

wenys_49.jpg

Monika wyłapała graffiti:

wenys_50.jpg

Kolejne miłe dla oka zakątki:

wenys_51.jpg

wenys_57.jpg

Miejscami Wenecja przypomina każde inne miasto, ze wszystkimi wadami każdego miasta. Są miejsca opuszczone, zniszczone, takie, gdzie turyści nie zaglądają.

wenys_54.jpg

Cóż możemy napisać o Wenecji?
Hmm.
No właśnie. Jest to miejsce na pewno warte odwiedzenia, gdyż jest jedyne w swoim rodzaju - z tym nie ma co dyskutować. Jednakże wywołuje uczucie schizmy: jest jednocześnie urocze i irytujące. Nie można Wenecji nie przypisać tego, że nie jest śliczna - jest. Architektura, zakątki, zieleń, kanały, milion mostków - wszystko ma swój urok. Ale z drugiej strony komercja: praktycznie wszędzie są sklepy, których witryny i szyldy rujnują wrażenia wizualne. Większość parterów kamieniczek to sklepy. No i tłok. Straszny tłok. Jedno z bardziej zatłoczonych miejsc w jakich byliśmy. Straszna komercja. Z jednej strony można się z tym nie zgadzać, ale to chyba przekleństwo takich miejsc: jedyne poważne źródło dochodu dla mieszkańców to turystyka. Turysta musi kupić, musi zjeść i musi wypić, a każdy chce przeżyć. Nie wolno nam im tego zabronić...

Czy warto odwiedzić Wenecję? Warto. Szczególnie, że z Chorwacji to już na prawdę rzut kamieniem, przecież w linii prostej to raptem 100 km od linii brzegowej. Bliżej możesz mieć chyba tylko wtedy, gdy przyjedziesz na wakacje do Padwy. Myślę, że wizyta w Wenecji to fajny pomysł na spędzenie dnia, gdy jesteś dłużej na Istrii. Może będzie to drogi dzień ( 1/6 pizzy 5 Euro, butelka 0.25 litra napoju: 5 Euro ), ale na pewno niezapomniany. Poza tym gdzie jak nie tam kupić kolczyki i korek do wina ze szkła Murano? :roll:

Jednakże, czy Wenecja jest najpiękniejszym miastem na świecie?
Dla nas nie.
I mam nadzieję, że nas za to nie wyrzucą z łajby.

CZĘŚĆ CZWARTA: Powrót.

Stawiliśmy się w terminalu San Basilo kilkanaście minut przed wyznaczoną godziną zbiórki, odstaliśmy swoje w kolejce do odprawy i tym razem była to prawdziwa odprawa - prześwietlanie torebek i grzebanie w odbycie. Muszą się celnicy upewnić, że nie zabierasz Kamienia Z Wenecji ze sobą. Przy kontroli kart pokładowych rozpoznał nas chłopak, który zwrócił uwagę na mój t-shirt gdy opuszczaliśmy pokład rano i wywiązała się między nami rozmowa ( pamiętajcie, zawsze warto mieć na sobie charakterystyczną koszulkę z przewrotowym hasłem i rysunkiem :mrgreen: ) i mam wrażenie, że przeszliśmy trochę bez kolejki. Na pokładzie katamaranu zajęliśmy sobie miejsca ( już nie w loży VIP ) i pozwoliliśmy odwieźć się do domu. Rejs przebiegał równie spokojnie co monotonnie. Od czasu do czasu w głośnikach pojawiał się głos kapitana, który zachęcał do udania się do baru po koktajl, który pił Humprey Bogard w Wenecji. Dostępny także w wersji bezalkoholowej. Koktajl niestety bez wurstu.
W Porecu kontrola graniczna - podział grupy na tych dobrych z terytorium UE i tych złych z paszportami i wizami. Odprawa trwała 37 sekund i ruszyliśmy po auto.
Na parkingu pracowała już druga zmiana i w budce siedział młody chłopak z umiejętnością porozumiewania się po angielsku. Rachunek za całodniowy parking wyniósł 80 Kun, ale wisiało nam to bardzo mocno, ponieważ nazajutrz rano planowaliśmy udać się do Marco Polo zrobić małą zadymę.
Wróciliśmy do domu i popłynęliśmy gondolą wprost w objęcia Morfeusza.

Jeśli jesteś w tym miejscu relacji to znaczy, że przeczytałeś wszystkie literki i obejrzałeś wszystkie zdjęcia - za to należy się mała nagroda. Kliknij na poniższy obrazek, a przeniesiesz się do YouTube i przeżyjesz ten dzień razem z nami - tak, jak widzieliśmy go my.

wenecja_youtube.jpg

kliknij grafikę, by otworzyć film

Miłego oglądania!
gusia-s
Koneser
Avatar użytkownika
Posty: 5861
Dołączył(a): 15.01.2013

Nieprzeczytany postnapisał(a) gusia-s » 20.01.2019 12:57

Monia zwana Krufką napisał(a):... Jeśli jesteś w tym miejscu relacji to znaczy, że przeczytałeś wszystkie literki i obejrzałeś wszystkie zdjęcia - za to należy się mała nagroda. Kliknij na poniższy obrazek, a przeniesiesz się do YouTube i przeżyjesz ten dzień razem z nami - tak, jak widzieliśmy go my...
Przeczytałam, obejrzałam a teraz odniosę się do tego odcinka by potem wrócić do początku relacji :)

Monia zwana Krufką napisał(a):...Ale chwilka! Jesteśmy Polakami! Czego nas nasza codzienna rzeczywistość uczy jeśli nie kombinatorstwa? ...
Dobrze wykombinowaliście :mrgreen: Podziwiam za determinację i opanowanie :)

Monia zwana Krufką napisał(a):... Katamaran San Frangisk to ponoć najszybsza tego typu jednostka pływająca rejsowo pomiędzy Wenecją i Chorwacją ...
Będąc na Istrii w 2015 miałam nawet podobny plan na podbicie "Najpiękniejszego miasta świata" :mrgreen: ale, że w sumie mieliśmy do dyspozycji na Istrii zaledwie 7 dni to pomysł upadł ... wtedy strasznie żałowałam że się nie udało, teraz po przeczytaniu Twoich obserwacji i mając za sobą kilkudniową majówkę w Wenecji bardzo się z tego cieszę :mrgreen:

Monia zwana Krufką napisał(a):... Bilet dla dorosłej osoby na 75 minut kosztuje 1.50 Euro ...
... W sumie gdybyśmy chcieli opłynąć sobie na tym bilecie drugi raz to nie byłoby problemu - nie mieliśmy żadnej kontroli, co w sumie nie znaczy, że nie występują...
Tu zaszła pomyłka albo błąd pisarski.
Taki bilet kosztuje 7,5 euro.
Po lagunie pływaliśmy przez 3 dni w tę i nazad wielokrotnie przesiadając się na różnych przystankach i różnych trasach w samej Wenecji i okolicznych wyspach na bilecie 72 godzinnym i nie mieliśmy ani jednej kontroli :mrgreen: co oczywiście nie znaczy, że nie występują... :mrgreen:
Koszt - 40 eu, nie mało ale to równowartość zaledwie 5 ciu jednorazowych biletów

Monia zwana Krufką napisał(a):...Na prawdę nie wiem jak można nazwać to miasto romantycznym. Chyba, że po zmroku, kiedy wszyscy tani, jednodniowi turyści tacy jak my wyjeżdżają, a zostają jedynie ci najbardziej majętni...
Faktycznie Wenecja wieczorem pustoszeje i to dosłownie ... po zmroku pusto jest nawet w jej sercu czyli na placu San Marco, stoliki kawiarenek są nielicznie obsadzone a po placu przechadzają się pojedynczy spacerowicze mimo, że przy kawiarniach romantycznie przygrywają kwartety smyczkowe w towarzystwie dźwięków fortepianów. Ciemnoskórzy handlarze usiłują dopomóc w utrzymaniu tej atmosfery oferując panom zakup czerwonych róż dla wybranek swego serca :)

Monia zwana Krufką napisał(a):... Nastawiliśmy więc nawigację w Google Maps ( tu porada: nie próbujcie nigdzie iść z mapą, to nie ma sensu, tylko mapa cyfrowa z Waszą aktualną pozycją i azymutem na sens ...
Lub z aplikacją Venice Travel Guide - do pobrania w sklepie Play, działa offline.

Monia zwana Krufką napisał(a):... Czy warto odwiedzić Wenecję? Warto...
Samo sedno :hearts:
Monia zwana Krufką
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 26.12.2015

Nieprzeczytany postnapisał(a) Monia zwana Krufką » 20.01.2019 15:35

gusia-s napisał(a):
Monia zwana Krufką napisał(a):... Bilet dla dorosłej osoby na 75 minut kosztuje 1.50 Euro ...

Tu zaszła pomyłka albo błąd pisarski.
Taki bilet kosztuje 7,5 euro.

Zgadza się, 7.5 Euro.
Błąd podczas pisania, nie zwróciłem uwagi.
Dziękujemy za czujność! :smo:
mchrob
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1917
Dołączył(a): 06.10.2017

Nieprzeczytany postnapisał(a) mchrob » 20.01.2019 19:58

Byliśmy w Wenecji w 2015 roku w połowie sierpnia czyli szczyt ruchu turystycznego. I fakt były tłumy ale tylko w tych najpopularniejszych miejscach jak okolice mostu Rialto czy plac Św. Marka i głównym szlaku turystyczny między nimi. Ale wystarczy odejść uliczkę obok i naprawdę robi się pusto i cudownie.
Przeszliśmy całą Wenecję od dworca kolejowego do placu Św. Marka i z powrotem ale nie z tym turystycznym tłumem ale swoim ścieżkami. Naprawdę wielokrotnie byliśmy sami, uwielbiam takie odkrywanie miasta.
Monia zwana Krufką
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 26.12.2015

Nieprzeczytany postnapisał(a) Monia zwana Krufką » 20.01.2019 21:25

.
DZIEŃ 9: Nicnierobienie ( + lekcja historii )

Uwaga! W tym wpisie nie ma zdjęć, jest za o bardzo dużo literek.

Właśnie tak planowaliśmy ten dzień - czyli średnio planowaliśmy. Najistotniejsze punkty do wykonania to:
- śniadanie
- zadyma w Marco Polo
- kawa
- obiad
- lody
- piwerko na mieście
- może kolacja
- piwerko w domu, na tarasiku lub w zatoczce przy domu.

Jak na wolny dzień to i tak napięty harmonogram.
Ze śniadaniem prosto, wizyta w Plodine, zakup produktów śniadaniowych ( świeże pieczywko zawsze spoko ), zakup produktów na obiad i wielkiej flaszki Karlovacko. Kurczę, w tej Chorwacji to jednak dbają o uzależnionych od alkoholu: świetne są te flaszki 1.7l w cenie dwóch puszek :mrgreen:

Po śniadanku ruszyliśmy do ajencji Marco Polo porozmawiać o naszej wyprawie do Wenecji. Oni już wiedzieli o sprawie. Pani bardzo przepraszała za zaistniałą sytuację, ale jednocześnie była bardzo zdziwiona dlaczego nie zadzwoniliśmy do biura! Pytam więc co dał by telefon do biura o godzinie 6:30, skoro jest ono czynne od godziny 9:00? No tak... no właśnie. Chwilę później pojawił się właściciel ajencji, spytał czy mamy jakieś oczekiwania, co mogą zrobić. Oddałem rachunek warty 80 Kun za parking i grzecznie poprosiłem o zwrot pieniędzy, pan szef dobitnie dał do zrozumienia, że wykłada z własnych pieniędzy, ale gotówkę oddał. Powiedziałem, że w sumie powinienem poprosić jeszcze zwrot za paliwo w dwie strony, a o straconych nerwach nie wspomnę, ale postanowiliśmy już machnąć ręką. Szkoda było dyskusji, ponieważ pomimo, że przepraszali - uważali, że to nie ich wina. To wina kogoś. Jakiejś pani, pracownicy jakiegoś pośrednika, która to nie sforwardowała emaila z danymi. Oni mi mogą dać telefon do niej i ona sama mi powie, że to jej wina. Świetnie, ale czy to cokolwiek zmienia? Czyjakolwiek wina, gdyby nie to, że mieliśmy auto i chęci to bylibyśmy stratni wycieczkę. Nie stać nas na takie straty. Do widzenia, miłego dnia "pomimo".
No, to najtrudniejsze za nami.
Teraz tylko nicnierobienie.

W sumie był to dzień "łazęgi", krzątania się po miasteczku - trochę tu, trochę tam, trochę siam. Trochę na miejską plażę, trochę na "plażę" położoną przy Burle, trochę połazić po marinie. Po obiedzie przygotowanym w domu poszliśmy na lody. Bo co by nie mówić, to warto. Raz, że dobre, dwa, że jedna kulka za 7 Kun to tak jak trzy kulki w Polsce. Warto, warto.

Jak pewnie wspomniałem we wpisie poświęconym Medulin na początku relacji, marinę można podzielić na dwie strefy: deptak oraz nabrzeże. Deptak jest ulicą. Po jednej jej stronie znajdują się knajpy/sklepy, po drugiej stronie ogródki piwne/kawiarniane/restauracyjne, a ogródki te sąsiadują z mariną właściwą, czyli chodnikiem z możliwością utonięcia. Zwykle chodziliśmy mariną, gdyż przejście deptakiem zawsze wiązało się z milionem niepotrzebnych rozmów z zaganiaczami, ale dziś postanowiliśmy iść deptakiem. No i oczywiście nastąpił atak zaganiaczy.

"Caffe Bar Medulin". Typowe menu: kawa, herbata, lody, alkohol, jakieś fast-foody. Pan zaganiacz zaprasza na kawę, herbatę, lody, alkohol, jakiś fast-food. Nie, dziękujemy. Pan patrzy na moją koszulkę i pyta, czy jestem Rosjaninem ( pamiętacie gdy pisałem, że warto mieć charakterystyczny t-shirt? :mrgreen: ). Nie, jesteśmy z Polski.
- POLACY! Warshafa! Szla dieweczka do laseczka!
A skąd tak pan po polsku umie ładnie? A mamy jednego polaka i nas uczy.
Jest i on. Pan od nakładania lodów. Przywitał nas wesołym:
"Miałem żonę Beatę, ale się rozwiodłem, bo była k****ą!".
Ogólnie pan Polak to był Włoch, ale miał żonę Polkę i stąd jego znajomość języka. Znaczy: ciężko to nazwać jakąś porażającą znajomością, ale gość nadrabiał charyzmą. Był przy tym strasznie zabawny. Dałem namówić się na zakup loda, ponieważ obiecany miałem specjalny lód - i taki też powstał:

*** lód o nazwie: "Katrzyńsky" ***

medulin2_6.jpg

Pan był wyjątkowo zorientowany w Polskiej polityce. Zdecydowanie się z niej śmiał.
Przyjęliśmy zaproszenie na wieczorne piwko i ruszyliśmy dalej, a ja powoli odgryzałem Prezesowi głowę.

Po powrocie do domu nasz gospodarz, Ivo, również zaprosił nas na piwko, żeby sobie trochę pogadać, bo w sumie nie mieliśmy zbytnio okazji. Ciągle gdzieś biegamy, a i on również wciąż coś robi. No to przyjdziemy na piwko, pogadamy.

Przed prywatną częścią domu zadaszony - nazwijmy to "taras". Elektryczny grill, duży TV na ścianie ( często gdy wracaliśmy wieczorami to siedzieli tam goście i wraz z Ivo oglądali piłkę kopaną w jedynym słusznym języku, ja ). Sympatyczne miejsce. Piwko otwarte, to gadamy.
W sumie gadaliśmy sobie tak o wszystkim i o niczym, postanowiłem więc trochę wypytać Ivo jak to się miało "za starych czasów", bo ten Tito taki wypielęgnowany w Puli, i jak przeżył wojnę w latach 90.

Lubimy pana Tito.

W Istrii jest bardzo dobrze wspominany. Tito był dobry. Nienawidził Włochów, w szczególności chłopów włoskiego pochodzenia, a najbardziej to tych bogatych. Byli wysiedlani masowo, a ich domostwa i gospodarstwa rozdawane były miejscowym. Ten piękny dom, oraz należące doń ziemie dziadek Ivo po prostu dostał od państwa. Dostał tyle ziemi ile chciał.

Dlaczego nie warto mieć basenu?

Pewnego razu dziadek Ivo postanowił, że wykopie sobie basen. W końcu świetny, duży dom, piękny, to może i basen? Przystąpił do prac. Pewnego dnia z jakiegoś powodu odwiedził go milicjant i pyta co się dzieje. Dowiedziawszy się, że chodzi o basen natychmiastowo zabronił budowy. "Masz duży dom, ale basenu nie możesz mieć. Nie wolno i już. Pójdziesz do więzienia i stracisz wszystko". Basenu nie ma do dziś .

Z dziadkiem Ivo w ogóle jest ciekawa historia. Gdy wybuchła Druga Wojna Światowa to został wcielony do armii Włoskiej, czyli walczył po stronie faszystów. Na terenie Polski został pojmany przez AK, która dała mu do wyboru: albo walczysz z nami, albo oddamy Cię w ręce rusków. Dziadek zastanawiał się, tyle dobrego słyszał o Związku Radzieckim, że komunizm to wiedział, ale ponoć bogaty kraj i w ogóle, może warto do Ruska iść? Poszedł więc do Ruska. Ale zapomniał jednej rzeczy - "z Włoskim paszportem był". Trafił więc do obozu jenieckiego. Przeżył i po wojnie wrócił do Chorwacji, gdzie władzę sprawował już Josip. Jako, że odwrócił się on plecami do ZSRR to ludzie tacy jak dziadek Ivo, poszkodowani w wojnie przez Bolszewików, byli dobrze widziani. Dostał dom i ziemię. Ivo ze śmiechem opowiadał anegdotę, że jego dziadek w swoim życiu najpierw zobaczył Moskwę niż oddaloną o 10 km Pulę.

Narodowy komunizm, czyli "titoizm" według Ivo nie był ciężki. "Podczas gdy wy, w Polsce, nie mieliście nic i byliście pod butem Związku Radzieckiego, nam tu żyło się bardzo dobrze. Mogliśmy swobodnie podróżować, a z plantacji cytrusów i połowu ryb mieliśmy pieniądze. Po banany jeździliśmy do Triestu, mieliśmy europejskie samochody, na wakacje jeździliśmy do Czechosłowacji, do Pragi, gdzie żyliśmy jak królowie, bo była tam bieda i wszytko było tanie".
Teraz już chyba wiem dlaczego w Puli stoi tak zadbany pomnik.

Wojna.

Na Istrii wojna była tylko w gazetach. Nigdy nic się nie wydarzyło. Po prostu zniknęli turyści i zrobiło się biedniej. Pracował wtedy przy połowie ryb, na łodzi. Zawsze z tego uciułał trochę grosza i dało się wyżyć. Po prostu było biedniej. No i zrobiło się puściej - uciekali Serbowie i Bośniacy.
Koniec opowieści o wojnie. Ja też myślałem, że temat będzie dłuższy niż dwa zdania złożone, ale ten teren został całkowicie ominięty przez jakiekolwiek zawieruchy. Może to i lepiej.

Z tego wszystkiego jest jeszcze jedna zabawna rzecz: prawie każdy z członków jego rodziny rodził się w tym samym mieście, w Medulin, ale każdy w innym kraju. Jego córka urodziła się w Chorwacji, Ivo i jego ojciec w Jugosławii, a ich dziadek w Austro-Węgrach. A ogólne korzenie rodziny są włoskie. To tak nawiasem.

A dlaczego Ivo taki zalatany? Wszystko sam musi robić. Trawnik kosić, a ma co kosić! Nie ma komu kosić jego trawnika. On by chętnie zapłacił komuś, ale... nie ma komu. Drzwi naprawić sam musi. Kabel od internetów sam wymienić musi. Nie ma rąk do pracy. Wszyscy wyjechali za pieniądzem, do północnej części europy, po Euro. Praca tu jest, tylko robić nie ma komu...
( w tym momencie zacząłem się zastanawiać, czy emigracja do Chorwacji nie byłaby dobrym pomysłem? mogę pracować jako "złota rączka" u takich Ivów, jeśli wystarczy to na mieszkanie, jedzenie i możliwość moczenia nóg w ciepłym morzu przed snem... )

Pogadaliśmy, browarek wypity, musimy lecieć - w końcu obiecaliśmy przyjść na piwko do Caffe Bar Medulin. To idziemy. Bardzo napięty grafik jak na wolny dzień.
W Caffe czekało na nas miejsce, usiedliśmy w ogródku, zamówiliśmy piwerko i sączyliśmy je sobie. Stolik obok nas, a w sumie stoliki obok nas ( ze trzy złączone ) siedziała grupa ludzi, kilkanaście osób, dziwnych osób. Kobiety jakoś tak dziwnie wymalowane, faceci ubrani jakoś tak... no jakoś tak inaczej. No i widać, że towarzystwo międzynarodowe mocno. Impreza zaczęła się rozkręcać, towarzystwo wywoływało tytuły kolejnych piosenek ( angielskich, włoskich, amerykańskich ) po czym wszyscy głośno próbowali je śpiewać, nawet stojąc na stolikach. W niedługim czasie zrobiło się na prawdę zabawnie, nawet obsługa robiła zdjęcia i filmiki z występów. Uśmialiśmy się. Po wszystkim towarzystwo zaczęło rozdawać ulotki i zapraszać na kolejny dzień: w Medulin rozpoczyna się dziesiąta edycja festiwalu Rockabilly, czyli imprezy bazującej mocno na latach '50. Będą amerykańskie bryki, koncerty na żywo, tańce na żywo, fryzury i stroje z epoki. No, to już przynajmniej wyjaśniło się dlaczego ci ludzie jakoś tak wyglądają dziwnie - "wizażowo" już przygotowani, tylko stroje jeszcze współczesne :mrgreen:
Piwko wypite, przejdźmy się jeszcze kawałek, i do domu.

- Are you a Russian? - kolejny już raz tego dnia usłyszałem to pytanie. Prezent od Moniki serio robił furorę...
"Ruskie jadą z pomocą humanitarną", a w tle napisu czołg na tle czerwonej gwiazdy. Z resztą chyba widać na foto.
Tak poznaliśmy Miszę. Młody chłopak z Ukrainy, który swoje życie postanowił spędzić w dość romantyczny sposób. Teraz, tutaj w Chorwacji sprzedaje rejsy promem, pomieszka trochę, zimą pojedzie do Czech lub gdzieś indziej. Gdy zrobi się ciepło, wróci do ciepłych krajów.
Na pożegnanie przybiliśmy piątkę.
- I support your t-shirt!

Już po ciemku wróciliśmy do domku. Na tarasie, przy świeczce i cykaniu świerszczy posączyliśmy jeszcze Karlovacko.
Na jutro mieliśmy już plan: park wodny Aquacolors w Porecu. Specjalnie na tą okazję Monika kupiła sobie nowy strój kąpielowy trzy godziny wcześniej na deptaku. A ja w promocji za 10 Kun nowe "badejki" :mrgreen:
Temcza
Croentuzjasta
Avatar użytkownika
Posty: 410
Dołączył(a): 27.09.2008

Nieprzeczytany postnapisał(a) Temcza » 20.01.2019 22:56

Świetna relacja :) Istriie uwielbiam ........
Magda O.
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1747
Dołączył(a): 20.07.2010

Nieprzeczytany postnapisał(a) Magda O. » 22.01.2019 10:08

Fajnie się czyta :lol:
Mam dokładnie takie samo zdanie na temat Wenecji: to bardzo ciekawe miasto, ale i irytujące. Byłam tam dwa razy, w obu przypadkach się zgubiliśmy ale wyszło nam to na dobre, bo chodziliśmy po pustych uliczkach i tam naprawdę poczuliśmy atmosferę tego miasta. Za każdym razem byliśmy w środku lata i również nie czuliśmy żadnego smrodu. Wenecję trzeba zobaczyć - to fakt.
gusia-s
Koneser
Avatar użytkownika
Posty: 5861
Dołączył(a): 15.01.2013

Nieprzeczytany postnapisał(a) gusia-s » 22.01.2019 13:43

Ciekawie opowiadał ten Ivo :)
pomorzanka zachodnia
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1454
Dołączył(a): 18.08.2017

Nieprzeczytany postnapisał(a) pomorzanka zachodnia » 23.01.2019 20:29

Przeczytałam całą relację z wycieczki do Wenecji :D .Nagrodę w postaci filmiku też obejrzałam, bardzo fajny i fajnie wyszliście. Wasz gospodarz ciekawe rzeczy opowiadał. Coś w tym musi być, że ówczesna Jugosławia nie cierpiała tak z powodu reżimu. Czytałam kiedyś książkę o życiu młodzieży (Zagrzeb, lata 70 te, beletrystyka) i też wtedy zauważyłam, że u nich jakoś lżej, np na zakupy jeździli do Triestu. :wink:
Monia zwana Krufką
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 26.12.2015

Nieprzeczytany postnapisał(a) Monia zwana Krufką » 27.01.2019 00:04

.
DZIEŃ 10: Strachy, mosty, klify, wątróbki drobiowe i amerykańskie samochody

- Jedziemy.
- Nie jedziemy!
- Jedziemy.
- Nie jedziemy!
- Jedziemy, nic mi nie jest.
- Tak, jasne, nic Ci nie jest! A potem będziemy szpitala szukać?
- Jedziemy.
- Nie jedziemy i już.

Mniej więcej tak wyglądały nasze dialogi rano przy śniadaniu. Plan na dzisiejszy dzień był taki, że pojedziemy do parku wodnego Aquacolors w Porecu, jednakże wyszła jedna, mało zabawna kwestia: poprzedniego dnia troszkę przesadziłem ze słonkiem. No i Monika się uparła, że cały dzień w pełnym słońcu w Porecu absolutnie nie wchodzi w grę i nie jedziemy. W sumie cały dzień na pełnym słońcu na pewno by mi nie pomógł, ale serce mi pękało na myśl, że przeze mnie Monika nie skosztuje aquaparkowej zabawy. W końcu jednak zdrowy rozsądek wziął górę i zgodziłem się nie jechać do Aquacolors.
To jak nie tam, to gdzie?
No w ruiny, jak to gdzie. W Ruiny Twierdzy.

mapa_punta.jpg

Droga autkiem nie zajęła nam dużo czasu. Wujek Google ( wtedy jeszcze bez Asystenta ) poprowadził nas w miejsce, gdzie można było zostawić samochód, a resztę drogi mieliśmy pokonać na piechotę.
Fort Punta Christo został wybudowany pod koniec XIX wieku przez monarchię austro-węgierską do obrony portu w Puli, gdyż z tego przyczółka jest idealny widok na ujście zatoki.

To co można zwiedzić z zewnątrz to praktycznie mury obronne, ale tak nie do końca - to w końcu fort, dostać się na nie nie można, gdyż cały kompleks otoczony jest płotem - to raz, a dwa - należałoby rzucić się w dół urwiska, wprost pod baterię rozszalałych karabinów.

Fort z zewnątrz prezentuje się tak:

punta_01.jpg

punta_02.jpg

Obchodząc go do okoła dochodzimy do miejsca, które można nazwać głównym wejściem:

punta_25.jpg

Niestety, krata jest zamknięta, nie da się dostać do środka. Z tego co się dowiedzieliśmy to wewnątrz fortu, na jego dziedzińcach odbywają się jakieś kulturalne rzeczy - koncerty, teatry itp. dla hipsterkich alternatywisów czy innej tam zbuntowanej młodzieży z dobrych domów. Tak czy inaczej, można wsadzić oko przez kratę i powzdychać.
Do wewnątrz fortu są jeszcze dwa inne wejścia, wszystkie zamknięte, za to jedno dość zjawiskowe:

punta_21.jpg

punta_22.jpg

Specjalnie dla Was:

punta_23.jpg

Zostało dla potomnych :papa:

Skoro cały fort już obeszliśmy, ale niestety nie było nam dane zobaczyć od środka, postanowiliśmy wrócić na jedną z miniętych ścieżek i w trybie łazęgowania zobaczyć dokąd nas zaprowadzi. I wtedy pojawił się niespodziewanie współtowarzysz naszej małej wyprawy.

Strach.

Ścieżka wiodąca dookoła fortu była tak na prawdę dziką ścieżką trochę wydeptaną wśród krzaków, krzewów i innych badyli. Czasami wychodzona, ale zdarzały się fragmenty, kiedy to my swoimi ciałami wyznaczaliśmy ścieżkę. To była właśnie tego typu sytuacja: szedłem pierwszy, Monika za mną, przeciskaliśmy się między krzaczorami i drzewkami wysokimi tak na spokojne 180-200 cm. Nagle ujrzałem ruch, na krzaku przede mną, który miałem na wyciągnięcie ręki. Ruch w górnej części krzaka. Zobaczyłem węża. Węża. I pisząc "węża" mam na myśli węża - nie 20 cm żmijkę mijaną na naszych rodzimych polach, a kawał grubego jak moja ręka sukinsyna. Zamarłem w jednej chwili, ale to chyba wąż przestraszył się bardziej, gdyż postanowił się natychmiast ewakuować. Z głuchym tąpnięciem zeskoczył z krzaka ( spadł zapewne ) i zniknął wśród traw i roślinności. Natychmiast cofnęliśmy się kilkanaście kroków od miejsca spotkania i zamarliśmy. Węża ani widu, ani słychu. My stoimy. Telefon w dłoń i szybko szukamy w necie chorwackich gatunków - wyniki mówią, że zasadniczo nic nie powinno być jakoś specjalnie jadowite, szczególnie posiadające barwy jak widziany przez nas egzemplarz, ale wiadomo - emocje robią swoje i zapewne Bogu ducha winny wąż ogrodowy urósł w naszych oczach do rangi Anakondy 3D. No dobra, dwie zdrowaśki i idziemy dalej, nie mamy wyjścia. No i szliśmy, ale ostrożniej, czujniej, patrząc pod nogi uważniej - szukając nie tylko fajnych jaszczurek śmigających wśród zieleni, ale także innych, bardziej namacalnych zagrożeń.

W końcu opuściliśmy krzaczory i weszliśmy na coś, co można by nazwać całkiem cywilizowaną ścieżką prowadzącą nas gdzieś w nieznane. Szliśmy sobie tak i szliśmy wzdłuż brzegu, jednakże wciąż dość wysoko nad powierzchnią wody. Doszliśmy do znaku zapraszającego, by pójść dalej. Zaintrygowani więc poszliśmy i po kilku minutach spaceru trafiliśmy w miejsce dziwne, zaskakujące i całkowicie dla nas niespodziewane.

Most i klify.

Cała linia brzegowa półwyspu, jeśli mogę tak nazwać obszar na którym się znajdowaliśmy, to jeden klif. Być może nie jest to dzieło natury, a człowieka - w końcu im trudniejsze coś jest do zdobycia, tym trudniej to zdobyć ( mądre, nie? cały tydzień myślałem nad tym zdaniem :mrgreen: ), tym bardziej jeśli mówimy o zdobywaniu obiektu militarnego. I na tych klifach trafiliśmy na... knajpkę. No bar normalny. Niestety nie było tam żywej duszy - wszystko stało puste, po prostu nikogo tam nie było.

punta_04.jpg

punta_11.jpg

Schodami zeszliśmy w dół, na klify i szliśmy dalej przed siebie, ale tym razem już nieco bliżej wody.

punta_10.jpg

punta_03.jpg

Szliśmy przed siebie, ciesząc oczy widokami i uszy dźwiękami rozbijających się o skały fal. To, co wyłoniło się "zza rogu" wywołało w nas uczucie niedowierzania.

punta_09.jpg

Najlepszy most na świecie! W życiu nie widziałem czegoś takiego! Wiszący most zrobiony z lin i desek, na klifach, a pod nim spienione morze. Koniecznie musimy przejść na drugą stronę, chociaż widać, że nic tam nie ma. To nic, po prostu muszę nim przejść. Przecież w co drugim filmie bohaterzy pokonujący mityczne krainy mają do zaliczenia taki most. A co, ja gorszy od Gandalfa?

Przed mostem stał taki znak:

punta_05.jpg

Dla wszystkich nie znających angielskiego: tam jest napisane, że most jest certyfikowany i przeszedł liczne testy bezpieczeństwa. Używanie jest bezpieczne, proste i wskazane. To samo mówiłem Monice, ale ona tylko patrzyła na mnie jakoś tak dziwnie i powiedziała, że za żadne skarby na niego nie wejdzie.

punta_06.jpg

punta_07.jpg

punta_08.jpg

Wiecie co? Doszedłem do połowy, może kawałek za, do pierwszej brakującej deski. Nie dałem rady dalej. Na zdjęciu tego nie widać, bo jest nieruchome, ale tego dnia wiało. Most cały się kołysał, czego się spodziewałem, ale on się pode mną skręcał... każde przeniesienie ciężaru z nogi na nogę powodowało, że wykręcał się jak świderek.

punta_33.jpg

To było na prawdę paraliżujące przeżycie. Szczególnie, że w kieszeniach miałem zarówno telefon, portfel z dokumentami jak i kluczyki do auta. Ponadto nie wiedziałem jak głęboka lub jak płytka jest woda pode mną. Suma wszystkich strachów spowodowała, że postanowiłem wrócić. Łatwo powiedzieć...

Gdybyś chciał odwiedzić to miejsce sam, to knajpka nazywa się Danijel's Lighthouse, a sam most również widoczny jest na mapach Googla. Natomiast klify, jak dowiedzieliśmy się później od naszego ukraińskiego znajomka Miszy, to ulubione miejsce naturystów. W sezonie jest ich tam ponoć pełno.
( jak w Kamenjaku, klify i gołe tyłki )

Gdy wróciłem na stały ląd udaliśmy się dalej w głąb klifowej krainy. Niebawem dotarliśmy do kolejnego mostu, tym razem dużo mniejszego i bardziej przyjaznego.

punta_12.jpg

Dalej wśród skał. Widoki zaczęły się bardzo apetyczne. Kamenjak? Zapomnij! Przereklamowana ściema! Tu jest po prostu jak w bajce i to za darmo...

punta_13.jpg

punta_14.jpg

Wśród skał znaleźć można pozostałości o obiektach militarnych: jakichś budkach strażniczych, obserwacyjnych czy cholera wie co.

punta_15.jpg

Obiekty te wykorzystywane były przez biwakującą młodzież jako plaże ( aczkolwiek na foto tego nie ująłem, akurat gdy podszedłem z aparatem żadna niewiasta się nie opalała ).

punta_16.jpg

Natura zawsze da sobie radę. Drzewo wyrośnie nawet na skale.

punta_17.jpg

No i nareszcie mam swoje widoczki, których tak pożądam:

punta_19.jpg

punta_20.jpg

Siedzieliśmy sobie na skałach i patrzyliśmy jak fale rozbijają się o brzeg:

punta_18.jpg

A robiły to bardzo wakacyjnie.

Gdy już pozwoliliśmy upłynąć odpowiedniej ilości czasu wróciliśmy na ścieżkę, która doprowadziła nas do knajpki, mostu i Krainy Klifów i poszliśmy w drugą stronę. Wszystko na co się natknęliśmy to jedynie plac z kamieniami:

punta_26.jpg

punta_27.jpg

Nie mamy pojęcia co to było.

Wróciliśmy do auta. Autko niestety stało w pełnym słońcu, więc w środku zrobiło się masakrycznie gorąco. Procedura chłodzenia, czyli klima na maxa i pięć minut niech sobie pochodzi, my tam nie wsiadamy. Przy miejscu naszego postoju stał jakiś opuszczony budynek, trafiło się też graffiti:

punta_24.jpg

To są twarze. Serio. Trzy twarze jakichś dziwnych postaci. Gdy już je raz zobaczysz to będziesz widzieć je za każdym razem.

Z braku lepszego pomysłu ruszyliśmy zobaczyć co znajdziemy w okolicach naszej aktualnej lokalizacji i tym sposobem znaleźliśmy się na plaży w miejscowości Surida. Był prawdziwy Beach Bar z parasolkami z traw ( nie, zupełnie nie takimi samymi jak na Levan ), a z plaży widać było wyspę Brijuni. A co jak co, ale czy nie przyjechaliśmy tu odwiedzić imć Marszałka? Właśnie ta wyspa była w naszym planie na dzień kolejny.

Parę chwil leniuchowania, ale godzina zaczęła być już wybitnie obiadowa, a nasze brzuszki puste. Czas wracać, ale przecież będziemy jechać przez Pulę... Kod Kadre! Jedziemy do Kod Kadre. Uwielbiam krawężniki przy Kod Kadre.

W okolicach plaży w Suridzie znajduje się kilka opuszczonych, podniszczonych budynków. Idealne na wakacyjną sesję motoryzacyjną w stylu glamour :mrgreen:

punta_28.jpg

No co? Nasz dzielny rydwan również zasługuje na pamiątkę z wakacji. To on z nas pracował najciężej.

Wątróbki drobiowe.

W Kod Kadre ja nie miałem dużego problemu z wyborem dania - rumpsteak, który ni-chu-chu nie przypomina rumpsteaka, ale jest po prostu dobrym kawałem steka. I tyle. Co więcej do szczęścia potrzeba? Piwa. Ale prowadziłem, więc tego, nie ma piwa.
Monika za to nie wiedziała co zjeść. Stwierdziła, że zamówi po prostu smażoną czy grillowaną pierś z kurczaka i tyle. Ale jak zapewne się domyślacie, nie wspomniałbym o tym wszystkim gdyby nie miało wydarzyć się coś dziwnego lub niespodziewanego. A był to dzień niespodzianek!

Nie wiem czy kelnerka nie zrozumiała Moniki, czy Monika powiedziała jedno, ale palec w menu trzymała gdzieś indziej, ale... cóż, to co Monika dostała nie było smażoną piersią z kurczaka. Ani grillowaną. Nie było piersią w żadnej postaci. Nie było nawet mięsem. Monika dostała danie pt. "smażone wątróbki drobiowe". :mrgreen:
Minę miała nietęgą. Była wręcz zniesmaczona. No bo kto lubi wątróbkę? Lubisz? Bo ja nie. Monia też. No ale co zrobić, spróbuje zjeść, w końcu zapłacone...
I tak teraz mi się wydaje, że chyba takie momenty zapadają w pamięć, a po czasie przychodzą przemyślenia: po czym poznać na prawdę dobrego kucharza? Dla mnie, od tamtej chwili, to po tym, że osoba, która nie cierpi wątróbki wcina ją tak, że trzęsą się uszy. Serio! Monika wtrążalała tą wątróbkę tak, że aż zawijało talerz!
- Jakie to jest dobre!
- Jezu, jakie to pyszne!
- Ja w życiu takiej wątróbki nie jadłam!
- Ja nie wiedziałam, że wątróbka może tak smakować!
...
Zjadła wszystko. A na jej twarzy rysowała się satysfakcja. Na mojej niedowierzanie.
Kod Kadre, Pula, pamiętajcie. Tylko krawężniki mają pół metra, więc ostrożnie.

Resztę popołudnia spędziliśmy w domu. Leniwie. A słońce powoli zachodziło.

punta_29.jpg


Amerykańskie samochody.

Wieczorem postanowiliśmy iść do miasta na rozpoczęcie Rockabilly. W końcu muza na żywo, crazy fifties, fryzurki na żel i amerykańskie fury. No idziemy, no.
No tak, ale jesteśmy w Chorwacji. Południe kontynentu, luz, te sprawy. O 21:00 miało byś rozpoczęcie i występy muzyczne na żywo, do 22:00 nikt się na scenie nie pojawił. W międzyczasie poobserwowaliśmy ludzi a'la lata 50-te.

punta_30.jpg

Poprzeglądaliśmy pierdoły na stoiskach ( tablice rejestracyjne z USA, magnesiki, tabliczki i milion innych bzdur za Euro ), no i były amerykańskie samochody. Trzy. Pierwszy, drugi i trzeci.
Wow.
Sądząc po ilości przygotowanych miejsc parkingowych to miało być ich z pięć.

punta_31.jpg

punta_32.jpg

Trochę się obśmialiśmy, bo jak na tak szumne wydarzenie to faktycznie bogato. W sumie to co czwartek na Poznańskich Klasykach Nocą jest średnio cztery razy tyle amerykańskich samochodów z tamtych lat... ale to detal i go przemilczymy.

Wracając do domu spotkaliśmy Miszę, który pomimo późnej godziny ( było po 22:00! ) dzielnie oferował turystom wycieczki morskie. Pogadaliśmy sobie trochę, Misza opowiedział nam o klifach, które dziś odwiedziliśmy i bardzo chciał sprzedać rejs na Brijuni, ale dzielnie odmówiliśmy. Gdyby jednak ktoś chciał zamówić, to poniżej telefon do Miszy:

misha.jpg

Można z nim załatwić najróżniejsze rejsiki. Podejrzewam, że prostytutki, narkotyki i broń także :mrgreen:
( jeśli powyższy obraz łamie regulamin forum proszę o jego usunięcie )

Wróciliśmy do domu, zapaliliśmy świeczkę na stoliku na naszym tarasie, polaliśmy sobie Karlovacko i obgadaliśmy plan na jutrzejszy dzień.

Czy będzie to Brijuni?
Jak ubrać się na wizytę w domu Marszałka?
Gdzie zawitaliśmy w drodze z Puli, o czym nie napisałem?
Dowiecie się już w kolejnym odcinku.
Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do Nasze relacje z podróży



cron
Z wizytą u marszałka Tito, czyli wyprawa na Istrię - strona 3
Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się
reklama
Chorwacja Online
[ reklama ]    [ kontakt ]

Platforma cro.pl© Chorwacja online™ wykorzystuje cookies do prawidłowego działania, te pliki gromadzą na Twoim komputerze dane ułatwiające korzystanie z serwisu; więcej informacji w polityce prywatności.

Redakcja platformy cro.pl© Chorwacja online™ nie odpowiada za treści zamieszczone przez użytkowników. Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu. Serwis ma charakter wyłącznie informacyjny. Cro.pl© nie reprezentuje interesów żadnego biura podróży, nie zajmuje się organizacją imprez turystycznych oraz nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam.

Copyright: cro.pl© 1999-2024 Wszystkie prawa zastrzeżone