
WSTĘP
To będzie znów opowieść o wyjeździe, którego „miało nie być”.
Tak jak pierwszego Hvaru. Drugi Hvar już miał być i był, ale relacja stanęła i chyba nie zapowiada się, że po 2 latach ją nadrobię…



Na razie Hvaru po raz 3 nie ma. Pewnie kiedyś będzie. A teraz co innego, czego „miało nie być”. Ani na początku roku ani nawet wiosną drugi rok pandemii nie napawał optymistycznie w planowaniu wakacji. Wprawdzie byliśmy ozdrowieńcami, ale do wakacji ten status by nam przepadł. Testy dla 4 osób generowały bezsensowny dodatkowy koszt, nawet, jeśli od pewnego momentu były to tylko testy antygenowe. Trzeba się było pogodzić, że drugi rok z rzędu chyba nic z tego nie wyjdzie. Aczkolwiek, kiedy w marcu rozpoczęłam poszukiwania noclegów np. nad naszym rodzimym Bałtykiem, czy potem kolejno we wszystkich możliwych górach, Mazurach, i wielu innych krainach, ręce z każdą chwilą opadały coraz niżej i zapał do poszukiwań spadał z dnia na dzień. Ceny!!

Początkowe tempo szczepień nie pozostawiało złudzeń - dla naszych roczników może przyszły rok będzie realny.


Długo to trwało, bo pomysły się ze sobą ścigały. Początkowo chciałam 14 nocy na Pelješacu, o którym praktycznie nic nie wiedziałam, ale wiedziałam, że już od dawna chcę. Oczywiście było bardzo ciężko z noclegiem, który spełnia wszystkie moje warunki i na dodatek jest wolny na 14 nocy.
Nagle powróciła tęsknota za dobrze już znanym Hvarem. W sumie czemu nie?


Kiedy już w temacie Pelješaca i Hvaru praktycznie się poddałam, akurat, nadrabiając zeszłoroczne zaległości, obejrzeliśmy odcinek Makłowicza o Korčuli. Czemu nie Korčula?! M. przekonywał, że tu dzieciakom może się podobać, bo jest miasteczko, a na Pelješacu na pewno się zanudzą. Poszukiwania ruszyły od nowa, na 14 nocy. Nawet coś by było (a dokładnie to nawet nasz apartament - czemu wtedy moja głowa miała wciąż inne pomysły!) – ale wtedy miałam straszne ciśnienie na ten Pelješac. I wymyśliłam sobie opcję numer 3 – czyli połączenie Pelješaca z Korčulą, po tygodniu każde. Do tej pory nie praktykowaliśmy zmiany noclegu w trakcie pobytu w Cro, przerażało mnie zawsze to podwójne pakowanie, ale w sumie, czemu nie spróbować? Będzie wilk syty i owca cała. Ostatecznie stanęło na 8 nocach w Žuljanie i 7 na Korčuli.
Pierwotny plan zakładał na Pelješacu 7 nocy bo mieliśmy wyjechać w niedzielę bladym świtem - nie lubię wyjeżdżać na następny dzień po pracy, którą w piątek zwykle kończę późno – pakowanie wszak na mojej głowie, więc ta sobota na finalizowanie pakowania zawsze byłaby przydatna. Ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak na jazdę w sobotę, choć jak wiadomo, nie jest to idealny dzień na podróż, ale szkoda jednak było tego jednego dnia, który mogliśmy już spędzać w podróży, aby w niedzielę rozkoszować się urokami Cro. Drugi tydzień – na 7 nocy, zabookowałam na Korčuli – w Žrnovskiej Banji. Miałam co do tego noclegu sporo wątpliwości, wydawał mi się nierealny. Znalazłam go na Airbnb, gdzie było mało opinii, na dodatek dość starych. Potem okazało się, że mają własną stronę. Cena pasowała, widok wydawał się nierealnie piękny, apartament spełniał praktycznie wszystkie moje warunki, a trochę ich było. To nie mogło być prawdziwe.

O apartamentach będzie więcej w relacji. Zatem miałam już wpłacone zaliczki, był początek maja, a przed nami raptem 2 miesiące do wyjazdu. Pierwszy raz jechaliśmy w lipcu (do tej pory preferowaliśmy połowę sierpnia). Zaczęły się maratony zeszłorocznych odcinków Makłowicza, do których wkrótce dołączyły już tegoroczne. W głowie chaos, bo czasu mało. O ile coś tam poczytałam o Pelješacu, ale w sumie bardzo niewiele, to o Korčuli praktycznie już nic. Szykował się Korčulański spontan.

Dzień ZERO zbliżał się nieubłagalnie aż do wyjazdu zostały 3 dni. Papierologia załatwiona, waluta kupiona, zakupy zrobione. I tu zaczęły się małe schody…
Starsza córka nagle zagorączkowała i to tak konkretnie. Po jakimś czasie pojawiły się dalsze objawy mało fajnej jelitówki.


Niestety na czas finalnego pakowania wirus upodobał sobie mnie, pechowo dokładnie dobę przed wyjazdem. Najgorsza była noc, podczas której zemdlałam w łazience dokładnie 3 godziny przed nastawionym na 5:00 budzikiem. Bez zbędnych szczegółów, startowałam z gorączką 39C, ledwo ciepła wbrew temperaturze ciała, praktycznie bez snu. Temperatura powietrza z kolei mocno tego dnia spadła, w wyniku strug deszczu, w których przyszło nam jechać przez większość Polski.
Także start zaliczyliśmy z „grubej rury”. Na szczęście potem było już tylko coraz lepiej!


No i oczywiście w ramach zajawki wrzucam kilka zdjęć, zapraszając serdecznie na ciąg dalszy

