60% ludności świata żyje w Azji. Chiny są tak szerokie, że naturalnie powinny przeciąć do 5 oddzielnych stref czasowych, ale mają tylko jedną - narodową strefę czasową. Obywatele Singapuru, Korei Południowej i Japonii mają najwyższe średnie IQ na świecie. W Azji znajduje się najwyższy punkt na lądzie – Mount Everest (8848 m n.p.m.) oraz najniżej położony punkt – wybrzeże Morza Martwego (430,5 m p.p.m.). Spośród 10 najwyższych budynków na świecie 9 znajduje się w Azji.
Mieliśmy tylko po jednym plecaku. Nawet nie pamiętam czy w British Airways mieliśmy bagaż nadawany, ale chyba nie. Pamiętam, że przed wyjazdem kupiliśmy parasolki, które mieszczą się w dłoni.
W Rumunii pierwszy raz byliśmy od 15 do 20 sierpnia od jeziora Dragan przez Transalpinę i Transfogaraską do morza Czarnego. Myślę, że pokuszę się o relację mimo tego, że za wiele nie zwiedziliśmy, ale dla nas to była zupełnie nowa przygoda oraz wiele nowych wyzwań i doświadczeń.
Tak, ta część Azji to świetny pomysł na wycieczkę. Uprzejmi ludzie, dość prosto się podróżuje, a do tego można tanio zjeść, nocować, a jeszcze taniej przemieszczać się pomiędzy różnymi Państwami.
ziemniak napisał(a):Tak, ta część Azji to świetny pomysł na wycieczkę. Uprzejmi ludzie, dość prosto się podróżuje, a do tego można tanio zjeść, nocować, a jeszcze taniej przemieszczać się pomiędzy różnymi Państwami.
Jedno z niewielu regionów, gdzie ten argument do mnie przemawia i nie chodzi o cenę
ziemniak napisał(a):Tak, ta część Azji to świetny pomysł na wycieczkę. Uprzejmi ludzie, dość prosto się podróżuje, a do tego można tanio zjeść, nocować, a jeszcze taniej przemieszczać się pomiędzy różnymi Państwami.
Nam akurat kulinarnie Malezja jakoś nieszczególnie zaimponowała. Jakoś nie jesteśmy fanami dalekowschodniej kuchni a z tego co spróbowaliśmy "na miejscu" to jednak zdecydowanie najlepiej było w Chinach. W Malezji to najlepiej nam się jadło w koreańskich knajpach . Hinduskie też były całkiem OK.
Fajnie, że będzie relacja. Miło będzie powspominać i zobaczyć to czego nam się nie udało z powodu covidowych obostrzeń (ostrzę sobie zęby na Brunei ;-) ).
Tutaj przez napięty grafik to na wszelki wypadek staraliśmy się wybierać dania takie mniej egzotyczne. Czy słusznie? Pewnie nie.
W Chinach nie byliśmy, ale dość mocno kuszą chociaż na zasadzie długiej przesiadki np. w Pekin czy Szanghaj albo Hongkong. Z małego doświadczenia to kulinarnie oczarowała nas Tajlandia. W Bangkoku połowy rzeczy nie mamy pojęcia co jedliśmy. Smaku Pad thai przygotowywanego z łódki czy na ulicznym straganie nigdy nie zapomnę. Podobnie z zupą zielone kary. Zupa ogień, a zajadała się nią moja żona, która nie lubi ostrych rzeczy.
Niechętnie, ale wstajemy wcześnie i tuż po 7 rano (1:00 czasu polskiego) meldujemy się na śniadaniu. Chwilę po ósmej ruszamy zamówionym przez Grab autem w kierunku lotniska Senai - Johor Bahru, które jest oddalone 29 km. Tańszą opcją byłby autobus, ale za komfortowy przejazd samochodem wyszło 30 ringgitów czyli 26 złotych. Daję 40 ringgitów ku wielkiej uciesze kierowcy. Na lotnisku jesteśmy około 9, a wylot mamy o 11:20, więc trochę nudzimy się. Jest dziwnie tanio jak na lotnisko, bo cena wody zaczyna się od 1 do 3 ringgitów za colę czy mrożone kawy.
W samolocie jest przyjemnie chłodno, w końcu, od wielu ostatnich naszych lotów, a dodatkowo z wywietrzników leci przyjemna mgiełka (chyba kondensacja powietrza przez klimatyzację). Chwilami wygląda to tak jakby się paliło w samolocie. Lot trwa dokładnie 32 minuty i jeśli nic nie pomyliłem jest to nasz rekord pod względem najkrótszej podróży samolotem.
Lotnisko od centrum Kuala Lumpur dzieli około 60 kilometrów. Po przeanalizowaniu kilku możliwości decyduje, że pojedziemy kolejką łącząca lotnisko ze stacją Putrajaya (ostania stacja metra-kolejki Kuala Lumpur) gdzie kupimy kartę miejską na dwudniowe przejazdy. Nie jest to najtańszy sposób, ale zdecydowanie tańszy od najdroższego i najszybszego, bo tzw. ekspress jedzie ok. 30 minut do centrum. Bilet z lotniska kupuje w obie strony po 16,90 ringgitów co daje 15 złotych. Kupno karty na dwudniowe przejazdy po mieście do wydatek 35 ringittów czyli 31 złotych od osoby. Z tego 7 ringgitów jeśli dobrze zrozumieliśmy nie można wykorzystać po zakończeniu przejazdów bez limitu, tylko przy następnym pobycie, a karta jest ważna 10 lat. Szkoda, bo my będziemy wracać trzeciego dnia i przydałby nam się środki na powrót. Najwyżej doładujemy karty lub kupimy pojedynczy bilet. Przejazdy czy to kolejką z lotniska czy komunikacją miejską są kontrolowane w ten sposób, że aby przejść przez bramki musimy odbić kartę lub kod i tak samo przy wyjściu aby się wydostać.
Przy hotelu meldujemy się ok. 14:30. Widok z pokoju na piętnastym piętrze robi wrażenie, jest zielono, a w tle wieża i Petronas Tower. Suma za nas dwoje to 305 złotych za dwie noce. Przed wyjściem wjeżdżamy jeszcze na 37 piętro gdzie jest basen i na 39 piętro z ogrodem. Chwilę podziwiamy widoki i na dół. Ciekawostka to, że nie ma żadnego piętra z cyferką cztery. Jest 3, 3A, 5 i tak samo dalej 13, 13A, 15. Pechowa liczba.
Pierwszy odwiedzamy meczet Jamek. Z ciekawości wchodzimy na otaczający go teren, ale lepiej reprezentuje się z daleka. Tuż obok jest historyczny plac Dataran Merdeka z przyległym do niego budynkiem Sułtana. Z pustymi brzuchami wchodzimy na targ uliczny Petaling, gdzie znalazłem również miejsce o tajemniczej nazwie REXKL. Z informacji jakie znalazłem znajdowało się tutaj kiedyś kino. Obecnie jest to dom handlowy gdzie na najwyższym piętrze znajduje się niezwykła księgarnia. Większość osób przychodzi tutaj raczej zrobić zdjęcie. Kilkanaście metrów dalej wchodzimy na mały zadaszony plac gdzie jest kilka stanowisk z jedzeniem z typowymi stolikami pośrodku. Podchodzi do nas starsza pani, więc pytamy czy u niej można zamówić. Wybieramy z obrazków oraz pytamy o piwo. Wskazuje nam Pana siedzącego w rogu. Podchodzimy i zaczynamy zastanawiać się czy wystarczy nam pieniędzy, bo w gotówce mamy tylko 60 ringgitów. Starsza Pani z inną Panią coś zaczęły pisać na kartce papieru, pytamy Pana ile wyszło. Niewyraźnie odpowiada 83 za same dania. Za aż tyle to raczej nie zamówiliśmy. Zaczyna robić się zamieszanie, Kasia prosi panią aby wykreśliła krewetki. W końcu dania oraz za piwo i kolę płacimy 60. Potem jeszcze ktoś podchodzi i pyta ile zamówiliśmy. Odpowiadamy, że nie wiemy. W końcu okazuje się, że mamy tyle jedzenia, że nie damy rady tego zjeść. W międzyczasie przechodzi potężna, kilkunastominutowa ulewa. Dobrze, że akurat podczas naszego posiłku, więc nie musimy się nigdzie chować. Przechodzimy bocznymi uliczkami gdzie mieszają się różne kuchenne zapachy, niektóre niekoniecznie przyjemne. Przebiega również szczur, jedyny jakiego widzimy podczas tego wyjazdu. Stajemy przed najstarszą świątynią hinduską w Kuala Lumpur - Sri Maha Mariamman. Ilość zdobień i żywe kolory robią wrażenie. Stąd jest blisko do uliczki Kwai Chai Hong, na ścianach której są sprytnie wkomponowane murale.
Około 17:30 wsiadamy w metro, a raczej kolejkę, bo jak chyba większość linii jest kilkanaście metrów nad ziemią, by potem znienacka wjechać pod ziemię. Pewnie to wynika z faktu, że teren w Kuala Lumpur jest dość pagórkowaty. Decydujemy się wysiąść stację wcześniej, na Kampung Baru. To stara dzielnica, w samym centrum miasta. Stąd już na nogach idziemy pod Petronas Tower, gdzie kręcono główne sceny do filmu Osaczeni. Budynek robi wrażenie, ale nam bardziej podoba się obok niewiele niższy, który aż kipi zielenią. Chwilę siadamy, bo ja mam już dość. Pod wieżowcami znajduje się ogromne centrum handlowe. Wyciągamy gotówkę z bankomatu, kupujemy piwo i przechodzimy na drugą stronę budynku gdzie za pół godziny ma zacząć się pokaz fontann. Podobnie jak wczoraj szybko robi się ciemno. Gdy pokaz w kocu się zaczyna okazuje się rozczarowaniem. Po 20 minutach idziemy w kierunku kolejki, którą jedziemy w dość popularne miejsce – Jalan Alor Food Street. Jest to ulica handlowa z mnóstwem restauracji i straganów z jedzeniem. Kasia komponuje koktajl z mango i arbuza, a ja zamawiam kuleczki z ciasta, w których kryją się kawałki ośmiornicy.
Przed 21 na nogach wracamy do hotelu, bo mamy zaledwie około 800 metrów. Przebieramy się i wskakujemy do basenu na dachu. Woda daje przyjemne ukojenie dla zmęczonych nóg. W pewnym momencie zwracamy uwagę na ogromny orszak idący jedną z ulic. Barwny, pełen światełek pochód wygląda podobnie jak parady na karnawał. Myślimy, że jest to związane z jakimś świętem hinduskim. Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej, bo już nie mamy ochoty schodzić na dół.
Cały dzień w Kuala Lumpur mieliśmy zacząć dużo wcześniej, ale dość spokojny plan na ten dzień oraz zrealizowanie wszystkich atrakcji z dnia wczorajszego sprawił, że postanowiliśmy trochę dłużej pospać. No może nie postanowiliśmy, tak wyszło gdy zaczęły dzwonić… budzikom śmierć, chociaż dzisiaj. Dodatkowo zatrzymaliśmy się jeszcze na śniadanie. Zachęcił nas widok leniwie siedzących kilku lokalnych osób w jednej z knajpek. Mam wrażenie, że my byliśmy dla nich większą atrakcją niż to miejsce dla nas. Znowu niecodzienny widok realizacji zamówień. Kucharz swoje stanowisko ma przy samej ulicy, do tego obok stanowisko z kasą, trzeci punkt to miejsce wydawania napojów, a nad całością czuwa Pan robiący za szefa-kierownika-kelnera-sprzątacza. Zamówiliśmy dwa dania coś w rodzaju placków, jeden z ziemniakami i warzywami, drugi z kurczakiem. Do tego mrożona kawa i herbata. Rachunek za całość to 25 ringgitów czyli ok. 22 złotych. Ciekawostka to, że menu zmienia się od pory dnia.
Do jaskiń Batu docieramy dopiero przed 10. Czytaliśmy, że najlepiej być tutaj tuż po 7, czyli zaraz po otwarciu, ale nie jest źle, lub jeszcze nie jest dużo ludzi. Zaczynamy od płatnych jaskiń za 15 ringgitów od osoby. Potem przechodzimy do najsłynniejszych miejsc czyli kolorowych schodów i jaskiń ze świątyniami u ich końca. Małp jest sporo, jesteśmy świadkami jak jedna kradnie rzeczy z reklamówki, a za chwilę płacze dziecko, które drapnęła lub ugryzła w łydkę. Myślę, że chyba ten biedny chłopczyk niechcący ją nadepnął. W skrócie miejsce mocno komercyjne, ale festiwal kolorów i światła słonecznego robi wrażenie.
Prawie półtorej godziny zajmuje nam przedostanie się do kolejne atrakcji, chyba miejsca, które zrobiło na nas największe wrażenie w Kuala Lumpur. Z tego prawie pół godziny czekaliśmy w kolejce miejskiej zanim ruszyła, a potem jeszcze około 10 minut oczekiwania na kierowcę z aplikacji Grab. Miejsce to chińska Świątynia Thean Hou. Nam bardzo podobają się zdobienia i mała architektura. Wszystko jest wykończone z gustem.
Stąd podobnie jak do dwóch następnych miejsc docieramy za pomocą aplikacji Grab, do dzielnicy hinduskiej o nazwie Little India Brickfields. Mimo mocno rozbudowanej linii kolejek nie wszędzie w Kuala Lumpur łatwo się dostać. Na szczęście podróżowanie z pomocą Graba jest tak tanie, że niektórzy w ogóle rezygnują z komunikacji. Nas najdroższy przejazd w Kuala Lumpur wyniósł 12 ringgitów czyli 10,50 zł za około 5 kilometrowy odcinek. Czyli mniej niż pól litrowa puszka piwa.
W tym miejscu jemy obiad, dania które zamówiliśmy podają w dość oryginalnym stylu. Moje jest podane na liściu banana. Do tego duża ilość czegoś w rodzaju chrupek przypominających do złudzenia nasze prażynki.
Stąd jedziemy do wątpliwej atrakcji pod nazwą Pałac Narodowy, który charakterem miejsca do złudzenia przypomina Pałac Buckingham. Ludzi sporo, a nie wolno podjeść nawet do samego ogrodzenia.
Następny punkt to duży meczet o nazwie Wilayah Persekutuan. Zainteresował nas ze względu na architekturę, a okazał się niezłą gratką. Tutaj wystarczyłoby nam dosłownie kilka minut aby zobaczyć fasadę budynku znajdującą się tak jakby na wewnętrznym dziedzińcu. Jednak wejść to chyba można tylko z przewodnikiem. Cała wycieczka jest darmowa, jesteśmy częstowani butelkowaną zimną wodą, wręczają nam ulotki oraz drobne upominki w postaci magnesów i zakładek do książek. Oczywiście ma to ukryty cel, ale nam się bardzo podoba prawie godzinna wycieczka, podczas której dowiadujemy się wielu faktów i ciekawostek związanych z islamem. Na koniec zamieniamy jeszcze kilka zdań w galerii poświęconej Palestynie, a dla mnie jest to bardzo drażliwy temat. Polecamy obejrzenie filmu „Nie chcemy innej ziemi” (oryginalny tytuł: „No other land”).
Z tego miejsca wymyśliłem sobie aby wydostać się autobusem, którym dojedziemy do stacji metra. Czekając na przystanku dwa razy ukąsił mnie komar. Mam tzw. stracha, ale dobrze pamiętam, że ryzyka malarii w Kuala Lumpur nie ma. Meczet z nami zwiedzała para z Holandii (tylko oni, była nas czwórka), dziewczyna zapytała czy na Borneo będziemy stosować profilaktykę na malarię. Odpowiedź: nie, bo nie będziemy zapuszczać się w głąb wyspy. Chwilę później na przystanku taka sytuacja. Na przystanku zaskakuje nas jeszcze komitet kolejkowy. Tuż przed przyjazdem autobusu kilka osób ustawia się wzdłuż barierki.
Gdy dostajemy się na linię metra stojąc dłuższą chwilę w ogromnym korku okazuje się, że nasze karty nie działają i nie możemy przejść przez bramki. Po chwili zamieszania okazuje się, że karty zostały zablokowane, bo nie możemy korzystać z autobusu. Aby ponownie zaczęły działać musimy je doładować po 10 ringgitów. To z kolei prawdopodobnie rozwiązuje nasz jutrzejszy problem przejazdu w stronę lotniska, bo karty będą doładowane dodatkowymi środkami. Kolejny raz podziwiam jak momentami wysoko nad poziomem ziemi ciągnie się kolejka, by po chwili znaleźć się w tunelu. Przy wysiadaniu zwracam uwagę po raz kolejny na absurdalny pomysł przedziałów tylko dla kobiet. Często jest tak, że przedziały ogólnodostępne są zatłoczone, a te dla kobiet świecą pustkami, mężczyźni mogą przez nie przechodzić, ale nie mogą w nich przebywać.
Stajemy przed budynkiem Merdeka 118 – drugim najwyższym budynkiem na świecie o wysokości prawie 679 metrów. Niestety nie można wejść do środka, bo cały czas trwają prace wykończeniowe i nikt nie wie kiedy się skończą. Chwilę czytamy o tym cudzie inżynierii, zaglądamy przez szybę na główny hol. Stojąc obok i spoglądając do góry kręci się w głowie i ma się wrażenie, że budynek przechyla się w naszą stronę.
Chwilę zastanawiamy się co dalej. Po przeanalizowaniu kilku możliwości decydujemy się wsiąść w kolejkę naziemną jednoszynową, jedyną tego typu w Kuala Lumpur. Trasa wiedzie przez ścisłe centrum dzięki czemu mamy panoramiczny objazd. Zaskakuje nas ilość zieleni wkomponowanej między i w budynki. Dojeżdżamy do końca i wracamy do tej samej stacji co wczoraj czyli przy Jalan Alor Food Street. Tym razem często słyszymy polski język, chyba przyjechała większa wycieczka w to miejsce. Chwilę szukamy bankomatu, kupujemy różne uliczne smakołyki, w tym słynne bułeczki o nazwie: pan fried bun. Kasia kupuje dwa duże mango w cenie 10 ringgitów za kilogram. Dwa owoce, które wybrała mają dokładnie kilogram. Dzień ponownie kończymy w basenie.
Ale mi smaka narobiłeś Te Twoje prażynki na liściu to przypominają mi wyglądem papier ryżowy smażony w głębokim oleju - możesz w domu przetestować i potwierdzić/zaprzeczyć czy to to było
Kolorowe schody w jaskini zaznaczone na mapce, kiedyś się przyda... Zresztą inne miejsca też
ziemniak napisał(a):Prawie półtorej godziny zajmuje nam przedostanie się do kolejne atrakcji, chyba miejsca, które zrobiło na nas największe wrażenie w Kuala Lumpur. Z tego prawie pół godziny czekaliśmy w kolejce miejskiej zanim ruszyła, a potem jeszcze około 10 minut oczekiwania na kierowcę z aplikacji Grab
Ale chyba było warto.... Koleżanka teraz z Chin wróciła, wczoraj krótki pokaz zdjęć był i do świątyni Datong - HengShan Xuan Kong Si stała 2 h w kolejce, jak ktoś musiał wyjść do toalety to potem na końcu kolejki lądował
ziemniak napisał(a):Następny punkt to duży meczet o nazwie Wilayah Persekutuan
Wspaniały. Skojarzył mi się ze zdobieniami na budynkach w Taszkiencie (nie byłam, może kiedyś się uda)
ziemniak napisał(a):Czekając na przystanku dwa razy ukąsił mnie komar. Mam tzw. stracha, ale dobrze pamiętam, że ryzyka malarii w Kuala Lumpur nie ma.
Macie zrobione jakieś ekstra szczepienia? Czy odnowione choćby szczepienia na tężec, dur, WZW A?
Widzę, że podążaliśmy trochę innymi ścieżkami w Kuala Lumpur.
Batu Caves to jak dla mnie bardzo specyficzne miejsce - trochę czuć ducha Indii a przynajmniej tak mi się wydaje . Do tych płatnych jaskiń nie wchodziliśmy. Tylko ta główna i ta świątynia co była u jej podnóża.
Co do jeżdżenia po Kuala Lumpur to 4 osobową rodziną zazwyczaj bardziej opłacało się wziąć Graba niż jeździć komunikacją miejską. O komforcie tego rozwiązania nie wspominając.
Wjeżdżaliście na którąś z wież (Petronas albo telewizyjna)?
Z tym lądowaniem na końcu kolejki ma to sens, bo zazwyczaj te dołączanie się to śmierdząca sprawa.
Ze szczepień to mamy: - żółta febra (2012, ale nowe wytyczne to raz na całe życie, wcześniej co 10 lat) - cholera (rok temu) - dur brzuszny (dwa lata temu) - błonica, tężec, krztusiec, polio (dwa lata temu) - WZW A (2012) - WZW B (2013)
Tak według mnie to mieliśmy za dużo czasu na Kuala Lumpur, a za mało żeby zobaczyć coś jeszcze np. plantacje herbaty.
Nie rozważaliśmy wejścia na którąś z tych wież. Nie pamiętam dlaczego, chyba ze względu na nasz hotel.
My z Graba ogólnie byliśmy bardzo zadowoleni. W Kuala Lumpur jedyny minus to, że czasami można utknąć w korku.
Co masz na myśli pisząc innymi ścieżkami? Pochwal się. Kuala Lumpur to takie miejsce, że można tam trafić szybciej niż się może zdawać. Ostatnio były loty (Etihad) z Wiednia w dwie strony za 1800 zł, a za rodzinę (2+2) 6600 zł.
ziemniak napisał(a):Tak według mnie to mieliśmy za dużo czasu na Kuala Lumpur, a za mało żeby zobaczyć coś jeszcze np. plantacje herbaty.
My w KL spędziliśmy 3 dni i też oceniam, że to jeden dzień za dużo. Ale jak ktoś lubi azjatyckie metropolie to pewnie i przez tydzień nie będzie się nudzić.
ziemniak napisał(a):Co masz na myśli pisząc innymi ścieżkami? Pochwal się.
Było mniej meczetów. Więcej dzieciowych atrakcji i Petronasy ;-) . Popełniłam nawet relację z tego wyjazdu
ziemniak napisał(a):Kuala Lumpur to takie miejsce, że można tam trafić szybciej niż się może zdawać. Ostatnio były loty (Etihad) z Wiednia w dwie strony za 1800 zł, a za rodzinę (2+2) 6600 zł.
Mnie do Malezji już jakoś bardzo nie ciągnie ale cena rzeczywiście dość atrakcyjna z tym, że ja do Wiednia mam kawał drogi więc jak doliczę paliwo, winiety i czas na dojazd (i ewentualnie parking) to już nie jest tak fajnie. Z tamtego rejonu został nam Wietnam, Laos i w pewnym zakresie Tajlandia (ale bez wielkiego parcia) oraz Birma no i może w jakiejś części Indonezja ale ta też nie jest w top naszych kierunków. Te 2 pierwsze są całkiem realne w jakiejś perspektywie czasowej. Birma z uwagi na sytuację wewnętrzną na razie raczej odpada.
Piękne rzeczy pokazujesz i ciekawe , z przyjemnością oglądam je w Twojej relacji - jaskinie Batu to jak inny matrix , ale to już chyba nie dla nas ( chociaż "nigdy nie mów nigdy" ) , bo długie loty są zbyt męczące dla emerytów . . . usłyszałem ostatnio
Plantacje herbaty to północno wschodnia Turcja i Gruzja , chociaż podobno herbaciane pola Batumi są ostatnio zaniedbane . . .
Piotr dziękuje. Lot do Kuala Lumpur można fajnie rozbić dzięki Turkish. Zazwyczaj masz do wyboru długość przesiadki w Stambule, nawet takiej, że możesz odwiedzić miasto. Podobnie z Katarem i przesiadką w Doha.
Aglaia widzę, że po Borneo i w Singapurze też wybraliśmy inne ścieżki. Piękne zdjęcia nosaczy masz, zazdroszczę. My nie zabraliśmy aparatu i mamy tylko słabe zdjęcia z telefonu.
Z tymi lotami do KL to źle się wyraziłem. Miałem na myśli lot i stamtąd np. Wietnam, Filipiny... Ja mam ten plus, że lotniska: Warszawa - 210 km, Kraków - 120 km, Pyrzowice - 50 km, Berlin - 500 km, Wiedeń - 450 km. Odnośnie samego lotniska Wiedeń to słabo, bo parkingi bardzo drogie, my parkowaliśmy 12 km w miasteczku za darmo, a koszt winiet nie jest zły: CZ ~50 zł, A podobnie.
Aglaia widzę, że po Borneo i w Singapurze też wybraliśmy inne ścieżki. Piękne zdjęcia nosaczy masz, zazdroszczę. My nie zabraliśmy aparatu i mamy tylko słabe zdjęcia z telefonu.
To tym bardziej jestem ciekawa Waszego Borneo . Aparat na wyjeździe nastawionym na naturę to dla mnie podstawa. Chociaż coraz więcej zdjęć robię telefonem i często dobrze wychodzą to ruchliwych zwierzaków jeszcze nie nauczyłam się fotografować tym sprzętem - w takich okolicznościach nawet moja stara lustrzanka z przeciętnym teleobiektywem daje lepszy rezultat niż przyzwoity aparat w telefonie.