Wracam skalnym grzbietem ,na sam początek - do miejsca gdzie wyrasta z płaskowyżu- tworząc zachodnią część tej kamiennej doliny.
Wciąż napawam się widokiem, na ten artystyczny nieład rozrzuconych wielotonowych głazów i dziwnych postumentów.
Postawiłem stopy na równinie - dokładam się do udeptywania traktu wiodącego na Beretnicę.
Powoli wchodzę w dolinę - widzę tu mnóstwo detali, których nie będę chciał zapomnieć...
Robię to tak ,że gdy przeglądnę zdjęcia za jakiś czas - to przypomną mi szczegółowo ,to niezwykłe miejsce.
Jestem na punkcie widokowym ,a zarazem na krawędzi szlaku.
Aby doznać ukojenia ,w tych cudnych lazurach - trzeba wejść na wijacą się pośród głazów ścieżkę.
Spadek jest duży - trudność mała...
Kusi...
Przez chwilę się waham...
Wiem ,że gdy tam zejdę- to utknę na dobre...a....
...a Beretnica jest w planie ,pod koniec tygodnia drogą morską...
Wytrzymam...
Euforia...
Ona i pragnienie podtrzymania jej - sprawia ,że decyduję się mozolnie pìąć po piarżystych zboczach...
To zapewne ostatnia ,na długi czas okazja ,by zobaczyć zatokę z innej perspektywy...
Łatwo nie jest...
Lejący się żar w stojącym powietrzu - zmusza mnie także do walki, z samym sobą...
Widoki coraz piękniejsze - to mnie trochę mobilizuje i napędza...
Poza tym, moje drugie imię to Niezłomy...

Wiatru jak nie było - tak nie ma...
Mogła by Bora, tam w górach obrócić sie na drugi bok...

Jest pięknie ...
Do wejścia na płaskowyż mam około dziesięć metrów..
Ale nie mam wody...
Już nawet nie mam się czym pocić...
Często sie mówi - rozsądek bierze górę...
U mnie wygrywa...

Zaczynam schodzić...
Jakże się cieszę ,że ta woda w dole ,to nie fatamorgana...