Platforma cro.pl© Chorwacja online™ - podróżuj z nami po całym świecie! Odkryj Chorwację i nie tylko na forum obecnych i przyszłych Cromaniaków ツ

Dżampering 2013 czyli sałatka bałkańska

Nasze relacje z wyjazdów do Chorwacji. Chcesz poczytać, jak inni spędzili urlop w Chorwacji? Zaglądnij tutaj!
[Nie ma tutaj miejsca na reklamy. Molim, ovdje nije mjesto za reklame. Please do not advertise.]
Vjetar
Legenda
Avatar użytkownika
Posty: 45308
Dołączył(a): 04.06.2008

Nieprzeczytany postnapisał(a) Vjetar » 28.10.2013 10:15

Fajny sposób na zwiedzanie...taki Kulka-wy i piotrf-owy

:)

Będę tu zaglądał.

Pozdrawiam
kulka53
Weteran
Posty: 13338
Dołączył(a): 31.05.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) kulka53 » 28.10.2013 12:16

Witam
Poczytałem na razie to, co opisałeś i pokazałeś tu na forum, w miarę wolnego czasu, którego mi ostatnio brakuje :? zaglądnę do miejsc, do których podałeś linki.

Już sam wstęp mnie zachęcił by zostać na dłużej... preferujemy podobny styl podróżowania i zwiedzania, tylko rolę Jumpego pełni u nas Skoda Felicia :mrgreen: , parę relacji na forum do tej pory stworzyliśmy.

A, że i ciąg dalszy ciekawie opisany, i spostrzeżenia podobne - zostanę na pewno.

Pozdrawiam :)
jumpy
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 14.10.2013

Nieprzeczytany postnapisał(a) jumpy » 28.10.2013 19:00

Bardzo się cieszę, że tak ciepło mnie przyjęliście. Dzisiaj Bułgaria.

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Obrazek

Odprawy graniczne odbyły się bez większych problemów ale zakup winiety dostarczył wrażeń. W obskurnym budynku wypełnionym jakimiś sejfami i szafami sterującymi siedzi caryca. Caryca udaje, że nie rozumie żadnego obcego języka i wydaje rozkazy wyłącznie po bułgarsku. Przede mną w kolejce byli Ukraińcy, rozkazy zrozumieli, ja też, ale co będzie jak się trafi jakiś Fin albo Belg. Całe to przejście to jakiś kompletny bałagan – najbardziej niemiłe miejsce na całej naszej bułgarskiej trasie. Samo Ruse widziane z okien samochodu sprawia dość przyjemne wrażenie. Na końcu tego miasta zjeżdżamy z głównej drogi aby skierować się w dolinę Rusenskiego Łomu. Będziemy tu podziwiać meandrującą rzekę, pionowe skalne ściany i zabytki. Pierwszy z nich to skalny monastyr św. Dymitra w Basarbowie. Do wykutych w skale pieczar prowadzą drewniane schody, kiedyś komunikacja odbywała się za pomocą lin. Monastyr pochodzi z wieków średnich, za panowania otomańskiego był niezamieszkały. Mnisi wrócili dopiero w 1935 roku. Dzisiaj skalna część klasztoru ma charakter muzealny, dolna ukwiecona i wymuskana jest zamieszkała. Tabliczka informuje, że zwiedzamy za dobrowolną opłatę, jednak monach twierdzi, ze co łaska wynosi 4 lewa (prawie 9zł) od głowy, co w bułgarskich warunkach nie jest wcale tak mało (za nocleg zapłaciliśmy 10 lw za dwie osoby). Nie należy żałować tych 8lw bowiem sam monastyr jak i rozległe widoki są godne podziwu.

Obrazek

Monastyr basarbowski

Obrazek

Monastyr basarbowski - mnich kasjer

Kolejnym zabytkiem jaki chcemy zobaczyć jest monastyr w Iwanowie, najsłynniejszy w okolicy, umieszczony na liście dziedzictwa Unesco. W całej Bułgarii takich obiektów jest 9, dla porównania w Polsce 14. Wcześniej skręcamy w stronę wsi Bożiczen. Rozglądamy się jak się żyje na bułgarskiej wsi, ale to chyba nie jest typowa wieś, raczej letniskowa, widzimy prawdopodobnie dacze mieszkańców pobliskiego Ruse. Zatrzymujemy się pod skałą nad rzeką a potem koło cerkwi. Zadziwia nas morelka w popim sadzie – jest oblepiona owocami. Nie widzimy znaku kierującego do monastyru mimo, że przejechaliśmy całe Iwanowo, zawracamy, w centrum jest biuro IT. Miły pan udziela nam wszystkich informacji po rosyjsku, czyli w języku w którym czuję się swobodnie. Okazuje się, że do monastyru prowadzi ostatnia droga w prawo (jadąc od Ruse pierwsza w lewo), jest maleńka strzałka z napisem Ивановски скални църкви Ivanovo rock churchs. Z przeciwnej strony nie ma żadnej informacji!!! (Sprawdziłem przed chwilą na Google SV). Do parkingu stąd mamy jeszcze 4 km. Na parkingu nie ma nikogo oprócz pani sprzedającej pamiątki, to nie jest jakiś pamiątkarski chłam lecz ręcznie na miejscu malowane estetyczne ozdoby. Najpierw idziemy nad rzekę, podziwiamy ważki, jest ich tutaj mnóstwo. W tym czasie podjeżdża autokar z bułgarską młodzieżą. Wspinamy się ostro pod górę, klasztor mieści się w skalnych grotach na wysokości ponad 30m. Doganiamy tęgą dziewczynę, jest ledwie żywa, spocona i blada, ostatkiem sił dochodzi do celu, co wcale jej nie przeszkadza aby za chwilę z koleżankami zapalić papierosa. Reszta jej kolegów jest wewnątrz monastyru co znacznie utrudnia nam podziwianie trzynastowiecznych fresków. Nie wolno tu fotografować, wstęp normalny 4 lw, ulgowy 1lw. Ścieżka prowadzi nas na wierzchowiny skał, widoki są piękne, roślinność bogata, widzimy też okazy ptaków, ważek, jaszczurek i trojga warszawiaków. (złośliwość zamierzona, nie zapłacili za bilety i robili zdjęcia wbrew zakazowi).

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Rusenski Łom - pełno tu róznych zwierzątek

Wracamy na „5” czyli E85, po drodze mamy kilka pod rząd polsko brzmiących miejscowości: Dwie Mogiły, Biała, Polsko Kosowo, Polski Trambesz. Jest też inny polski akcent, który towarzyszy nam od granicy północnej aż do południowej, wzdłuż dróg co pewien czas ustawione są bilbordy reklamowe, dominują dwa produkty: piwo Szumensko i Ekstra Żytnia. Polska wódka uderza w nostalgiczny ton: pin-up girl uwodzi - pamiętasz tamten smak? ObrazekWidzimy też reklamy wódki Polonez. Tutejszy sposób promowania produktów podoba nam się. Bilbordy są nienachalne, mają niewielkie rozmiary i są rozmieszczone w sporych odstępach.

Zbliżamy się do Wielkiego Tyrnowa, wiemy, że to bardzo atrakcyjne miejsce, jednak już jest dobrze po południu, musimy jechać dalej. Mijamy Drianowo, jeszcze 4 km i jesteśmy na kampie Strinava. Jest tu dość pusto, miła pani proponuje nam miejsce nad rzeczką. Płacimy 10 lewa (22 złote) jest to więc najtańszy kamp jaki do tej pory spotkaliśmy. Jak na taką cenę warunki są całkiem dobre, wprawdzie toalety pamiętają chyba jeszcze czasy osmańskie, ale jest czysto i jest gorąca woda. Za rzeczką sterczy pionowa skała, jakież jest nasze zdziwienie kiedy okazuje się, że jeżdżą tamtędy pociągi. Z przeciwnej strony ale w pewnym oddaleniu wypiętrza się inna skała, można powiedzieć że góra. To tam jest jaskinia Baczo Kiro. My kierujemy swoje kroki do oddalonego o 200 metrów Drianowskiego Monastyru Michała Archanioła. Klasztor jest rozległym kompleksem zabytkowych budynków, najstarsze pochodzą z XII wieku. Nie widzimy tu mnichów, oglądamy budynki, wszystkie pokryte są kamiennymi płytami, stare ale utrzymane w dobrym stanie sprzęty rolnicze i gospodarskie, z zaciekawieniem zatrzymujemy się przy ptaszarni, są tu gołębie, pawie, perliczki i dziwaczne kury. Na koniec siadamy w restauracji. Menu jest tylko po bułgarsku, ładna kelnerka jest z pokolenia, które już nie zna rosyjskiego i jeszcze nie zna angielskiego co jednak niespecjalnie nam przeszkadza. Za butelkę dobrego monastyrskiego wina i dwie smaczne monastyrskie bob cziorby płacimy 14 lw (31 zł). Wracamy do Jumpiego, obok nas imprezuje duża bułgarska rodzina (kamper, dwa samochody, namiot). Impreza jest spokojna, można iść spać co Ola czyni, ja jeszcze szwendam się chwilę nad rzeką, gawędzę z szefową kampu i też idę spać.

Obrazek

Drianowski monastyr

Obrazek

Drianowski monastyr

Obrazek

Drianowski monastyr - puk, puk ...zamknięte

O 7.50 wyruszamy w dalszą drogę, a o 9.30 jesteśmy już w mieście Szipka. Wcześniej jednak musimy pokonać grzbiet Starej Płaniny. Wspinamy się licznymi serpentynami na przełęcz Szipka. To święte miejsce Bułgarów, tutaj w 1877 roku rozegrało się kilka morderczych bitew zwycięskich dla wojsk rosyjsko-bułgarskich, w wyniku których Turcja musiała uznać nowe państwo bułgarskie. Szipczeńska przełęcz całe wieki była strategiczną drogą i miejscem wielu bitew, tutaj przechodził ze swoją armią Aleksander Macedoński, tutaj wiedli wojska cesarze rzymscy i sułtani osmańscy, tutaj Bułgarzy wielokrotnie walczyli o niepodległość. Na pobliskim szczycie o tej samej nazwie góruje monumentalny Pomnik Wolności, sama przełęcz zastawiona jest straganami. Teraz czeka nas zjazd do Doliny Róż. Pierwszym miastem w dolinie jest Szipka, na jej północnym skraju znajduje się cerkiew Narodzenia Pańskiego. Ta wielka świątynia powstała jako wotum za zwycięską wojnę i jako znak przyjaźni rosyjsko-bułgarskiej. Można domyślać się, że też jako symbol dominacji rosyjskiej. Takie cerkwie czy też sobory budowane były we wszystkich podbitych przez Rosję krajach. Cerkiew aż do 2005 roku należała do Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego.

Obrazek

Cerkiew Narodzenia Pańskiego w Szipce

Obrazek

Szipczeńska szyszka skrzy na szarym żwirze

Kolejnym miastem na naszej drodze jest Kazanłyk – stolica Doliny Róż nazwanej tak z powodu rozległych plantacji róż, z których w Kazanłyku wyrabia się olejek różany. Stąd już niedaleko do Starej Zagory, miasto podobno jest bardzo ładne, natomiast ta część przez którą jedziemy nie zachwyca, przypomina miasta radzieckie, przez chwilę wydaje mi się, że jestem gdzieś na Ukrainie z czasów Sojuza. W Haskowie, ostatnim większym mieście postanawiamy zrobić zakupy. Widzimy strzałkę do Kauflanda, prowadzi nas do centrum miasta. Za zakupy chcemy zapłacić kartą bo nie mamy już lew, to nie problem. Kłopot pojawia się kiedy chcemy wziąć koszyk – nie mamy monety. Chcę w butikach zamienić eurocenty na stotinki ale odsyłany jestem do kantoru, który jest nie wiadomo gdzie. Dopiero rezolutna dziewczyna z kiosku prasowego prowadzi mnie do kolegi z serwisu komputerowego, ten daje mi żeton reklamówkę i po kłopocie. Zakupy są bardzo udane, melon smaczny i pachnący, wina tanie i dobre, suche kiełbasy bardzo smaczne. Przy stoisku z jogurtami zatyka nas z wrażenia, w jaskini lwa królują Bakoma i Mlekovita. Wygląda na to, że Bułgarzy wolą swoje słynne jogurty wyeksportować a dla siebie sprowadzać z Polski.

Obrazek

Mlekovita rulez

Obrazek

Stoi sobie w polu Orfeusz, który jak wiadomo był Bułgarem:)

Przejechaliśmy już kawał Bułgarii, a mieliśmy kontakt z kilkoma zaledwie osobami, dopiero tutaj w Haskowie możemy zauważyć, że pełno tutaj pięknych kobiet i szarych, nijakich mężczyzn. Fakt ten potwierdza opinię, że wschodnioeuropejskie kobiety są piękne i silne a faceci byle jacy. Rosja kojarzy się ze znakomitymi, pięknymi tenisistkami i zapijaczonymi żulami, Czesi to plejada aktorek i modelek i nasączeni piwem pepiki. O Polkach i Polakach opinia jest podobna. Z tego schematu wyłamuje się Rumunia, kobiety tutaj są przeciętne ale panowie są przystojni, eleganccy i zadbani. Już podczas mojego pierwszego pobytu w latach siedemdziesiątych zauważyłem, że wielu Rumunów ubranych jest w garnitury i krawaty kiedy u nas królowały sweterki i niechlujne fryzury. Po teraźniejszej wizycie w Rumunii podtrzymuję tę opinię.

W Kyrdżali tankujemy do pełna (w Łukoilu, a jakże!), w Grecji będzie drożej. Naszym dzisiejszym celem jest Morze Egejskie, by się tam dostać musimy pokonać Rodopy, wschodnia część tych gór jest niewysoka, niemniej jednak musimy się na nie wspiąć. W miasteczkach i wioskach pojawia się coraz więcej minaretów a wraz z nimi orientalny syfek. Dotychczas mijane wioski były czyste i schludne, teraz pojawia się bałagan, dziury w drogach i krowy łażące po nich. Zatrzymujemy się przy wzgórzu przypominającym nasze jurajskie, białe ostańce kryją labirynty porośnięte jałowcami i pachnące macierzanką. Wchodzę na wzniesienie, roztacza się tu rozległy widok, nagle między skałami pojawia się stado krów. Krowy idą w moim kierunku, kiedy ja zaczynam schodzić one podążają za mną, po chwili skręciłem na bardziej stromą ścieżkę i tu już nie chciało im się iść.

Obrazek

Kiedy ja robię za pastucha, Ola studiuje mapy. Ola potrafi czytać po hebrajsku ale ma awersję do znacznie łatwiejszej cyrylicy. Wiele napisów, w tym kierunkowskazy jest w dwu alfabetach, ale już mapy tylko w cyrylicy, chcąc nie chcąc, dzięki mapie Ola w niecałe dwa dni nauczyła się cyrylicy.

Kierujemy się na położone wysoko w górach czynne od zaledwie trzech lat przejście Zlatograd - Termes. W budce granicznej obok siebie siedzą Grek i Bułgar, niedbale sprawdzają paszporty. Odezwałem się po angielsku, Bułgar też po angielsku zapytał czy nie wolę rozmawiać po rusku. Owszem, tak. Wobec tego pogadaliśmy chwilę, spodobał mu się nasz sposób podróżowania. Szerokiej drogi! Z przełęczy roztacza się rozległy widok na zielone góry poprzecinane dolinami. Na horyzoncie majaczy wielka biała góra, obstawiamy, że to Olimp. Przed nami Hellada - kolebka europejskiej cywilizacji.
Użytkownik usunięty

Nieprzeczytany postnapisał(a) Użytkownik usunięty » 28.10.2013 20:06

Fajna relacja :wink:
Bardzo fajna

Znam trochę te tereny.
W wielkiej cerkwi w Szipce są nazwiska poległych żołnierzy rosyjskich, wycyztałem bardzo dużo polskich.

Bułgaria w I i II wojnie światowej była przeciwko Rosji, tak więc z tą przyjaźnią jakoś Rosji wyszło średnio :roll:
jumpy
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 14.10.2013

Nieprzeczytany postnapisał(a) jumpy » 29.10.2013 19:32

________________________________________________________________________________________

Dzisiaj relacja z obydwu Macedonii: Μακεδονία i Македонија
________________________________________________________________________________________



Obrazek

Niedaleko od granicy zatrzymujemy się w widokowym miejscu. Skraj polany zajmuje obetonowane ujęcie wody. Na żelbetowym bloku, leży dziadek, coś do nas mówi w nieznanym języku, odpowiadam po polsku, na co dziadek: vezmi voda, dobro voda. Jedziemy serpentynami nowiutkiej drogi ostro w dół. Pojawiają się pierwsze wioski, tak samo jak po bułgarskiej stronie muzułmańskie i tak samo zaniedbane. Okolice te zamieszkują Pomacy, czyli zislamizowani Słowianie, Bułgarzy uważają ich za Bułgarów, Turcy za Turków a Grecy za Pomaków szanując ich odrębność etniczną. Nie wynika to z wyjątkowego szacunku Greków dla mniejszości, po prostu tereny te w XX wieku, czyli całkiem niedawno, kilkukrotnie przechodziły z rąk do rąk, raz były bułgarskie a potem znowu greckie, z kolei Turek to odwieczny wróg Greka, lepiej, więc aby Pomak był Pomakiem a nie Bułgarem czy Turkiem. Natomiast chrześcijańskich Słowian (Macedończyków) uważa się za Greków używających języka słowiańskiego i prowadzi się ich intensywną hellenizację. Ola przez otwarte okno robi zdjęcia, w kadr łapie kobietę, ta narobiła strasznego wrzasku. Jedziemy dalej, ale coś czujemy przez skórę, że będą kłopoty. Rzeczywiście! Po kolejnych kilkunastu kilometrach stajemy w ładnym widokowym miejscu, już mamy odjeżdżać, gdy koło nas zatrzymuje się samochód a w nim cała rodzina. Wysiadł śniadolicy dżentelmen i wygłosił: my family no photo. Ola na to, że jak on sobie tak życzy to zdjęcie można skasować, o proszę bardzo, już skasowane. OK, podał rękę, droga wolna.

Obrazek

Zielone wzgórza Hellady

Jedziemy jeszcze godzinkę, pięknymi dolinami południowo-wschodnich Rodopów, nagle w dole wyłania się białe miasto, to Ksanti. Przepychamy się przez zatłoczone centrum w kierunku autostrady nr 2, którą w pół godziny docieramy do Nea Karvali. Na skraju tego miasteczka tuż nad morzem usytuowany jest kamping Alexandros. To nasz dzisiejszy cel. W recepcji nie ma nikogo, ja zajeżdżam na wybrany pitch (jakoś trudno mi znaleźć odpowiednie polskie słowo: stanowisko, kwatera, boks, miejscówka, działka, plac, pole? Niech będzie placyk, podoba mi się włoskie piazzola) a Ola szuka kogoś z obsługi. Kamp jest rozległy, więc chwilę trwa zanim Ola znalazła recepcjonistkę. Idziemy przywitać się z Morzem Egejskim, zamoczyliśmy nogi i wracamy, aby się rozpakować. Tuż koło nas zaparkował spory bus na tureckich numerach. Kilka kwadransów później podjechały jeszcze dwa VW T4 z Czeskich Budziejowic, stanęły po sąsiedzku z tureckim busem. Zazwyczaj ludzie czy w tramwaju czy w kinie zachowują się jak elektrony na orbicie, szukają pustych miejsc jak najbardziej oddalonych od sąsiadów. Zasada ta widocznie nie dotyczy obieżyświatów. Wielki kamping całkowicie pusty a wszyscy jego lokatorzy zajmują trzy sąsiadujące ze sobą placyki. Wokół tureckiego busa dzieją się ciekawe rzeczy, z jego wnętrza liczna załoga wyłania jeszcze liczniejsze bagaże, samych walizek było ze dwadzieścia. Mike sam pracuje i jednocześnie wydaje dyspozycje dzieciom, ich obozowisko z niebywałą precyzją rośnie w oczach. Wszystko odbywa się w spokoju, bez krzyku i chaosu, tak jakby od lat nic nie robili oprócz rozkładania namiotu i sprzętu kampingowego. Dzieci, cztery dziewczyny i chłopak w wieku 5 -15 lat z ojcem rozmawiają po japońsku, z matką po angielsku. Japońsko-angielska rodzina mieszkająca w Izmirze jedzie na wakacje do babci do Anglii, dzisiaj zakończyli właśnie pierwszy tysiąckilometrowy etap. Przed nimi Albania, Czarnogóra, Serbia, Węgry, Czechy, Niemcy, Holandia. Czesi natomiast jadą trasą prawie identyczną jak my ale w odwrotnym kierunku. Są to dwie pary, jedni mają syna, drudzy córkę w szkolnym wieku. Śpią w swoich T4 tak jak my, tyle, że mają jedno łóżko w poziomie. Mike nie może się nadziwić jak im nie jest ciasno.


Obrazek

Luzik

Obrazek

Kamping Aleksandros

Obrazek

Sałata?


Słońce zbliża się już do morza, idziemy się wykąpać, woda ciepła, plaża pusta, widoki piękne, super. Kamping jest pusty, ale cisza nam nie doskwiera, szumi morze, drą się mewy a jeszcze głośniej pawie i osły, po zmroku konkurują ze sobą cykady i żaby (za płotem przy recepcji jest staw – siedlisko żab i komarów). Niebawem wszystko zagłuszy kampingowa dyskoteka. Mimo wszystko śpimy dobrze, wstajemy wcześnie i 8.15 już wyjeżdżamy. Wcześniej śniadanie i kąpiel, łazienki są nowe, przestronne i brudne, brakuje haczyków a woda jest ani zimna ani gorąca tylko ciepława. Na pożegnanie z Czechami robimy sobie zdjęcia, Pavel daje mi budvara, ja rewanżuję się nałęczowianką. Z międzynarodową rodzinką chwilę jeszcze gawędzimy, żegnamy się i odjazd.

Obrazek

Po sąsiedzku ekipa turecko-japońsko-angielska, za nimi Czesi

Obrazek

Pawie były bardzo hałaśliwe


Jedziemy w stronę Kavali, chcemy zwiedzić to miasto. Historyczna część znajduje się na półwyspie wysoko wznoszącym się ponad wodą. Od półwyspu dzieli nas zatoka, postanawiamy jednak gdzieś tu zaparkować, słusznie podejrzewając, że im dalej tym będzie trudniej. Między murem szpitala a jezdnią jest wąski pasek, parkują tam samochody, znajduje się miejsce i dla Jumpy’ego, akurat pod drzewkiem pomarańczowym. Okrążamy zatokę z daleka podziwiając szesnastowieczny akwedukt wybudowany przez Turków na wzór akweduktów rzymskich. Akwedukt wplata się w tkankę miasta, pod jego łukami prowadzą drogi a domy blisko sąsiadują. Wspinamy się wąskimi, stromymi uliczkami, rządzą tu koty i skutery, choć jeżdżą też samochody. Ja podziwiam nie tyle umiejętność jazdy, co parkowania w tych zakamarkach. Popis ekwilibrystyki daje traktorzysta z doczepioną z tyłu jakąś maszyną. Widok jest coraz ciekawszy, po drugiej stronie zatoki widzimy biało-zieloną plamę - to nasz Jumpy. Robi się coraz parniej, odpuszczamy zwiedzanie osmańskiego fortu, podziwiamy jedynie jego mury z zewnątrz. Schodzimy w dół zaglądając na mikropodwórka zawieszone na skałach.

Obrazek

Skuterem jeżdżą tu prawie wszyscy...

Obrazek

...a nawet jak nie jeżdżą to mają na to chęć

Obrazek

Brzegi są urwiste...

Obrazek

... a budynki stłoczone

Obrazek

Kavala

Obrazek

Ten nas chyba nie lubi

Obrazek

Mewy są tu wszędzie

Przejazd przez centrum miasta nie należy do łatwych, przegapiliśmy wyjazd w stronę Salonik, musimy jeszcze raz okrążyć fragment centrum, nie byłoby problemu gdyby nie potworny korek i upał (Jumpy nagrzał się na postoju, drzewko dawało marny cień). W końcu wyjeżdżamy, odpuszczamy autostradę, jedziemy starą „2”, która prowadzi wzdłuż wybrzeża. Wprawdzie jest trochę dalej i sporo zakrętów, ale za to mamy widoki. Po lewej widzimy rozległe plaże a przy nich sporo kamperów, czyżby dzikie kampingi? Przed Salonikami skręcamy na północ w stronę Macedonii. W Grecji takie stwierdzenie jest ryzykowne. Według Greków północni słowiańscy sąsiedzi zawłaszczyli ich nazwę i dziedzictwo. Grecji udało się swój punkt widzenia narzucić społeczności międzynarodowej, dlatego oficjalnie w użyciu pozostaje dziwoląg językowy FYROM, czyli Była Jugosłowiańska Republika Macedonii. Macedonia w ujęciu historycznym zajmuje spory kawałek Bałkanów, w tym północną Grecję. Saloniki, stolica greckiej Macedonii jeszcze sto lat temu była miastem wieloetnicznym, z francuskiej mapki z końca XIX wieku wynika, że dominowali tu Żydzi i Słowianie (głównie Bułgarzy i Macedończycy), mniej było Wlachów (Rumunów) i Turków a najmniej (sic!) Greków. Dzisiejszy otwarty spór o nazwę i ukryty spór terytorialny to jeden z wielu konfliktów w bałkańskim melanżu etniczno-kulturowo-religijnym.

Tak czy owak przemierzamy Macedonię (Μακεδονία) kierując się w stronę Macedonii (Македонија). Krajobraz zmienił się całkowicie, wczoraj zewsząd ogarniała nas bujna zieleń greckich Rodopów, na wybrzeżu dominuje biel miast i błękit morza, teraz otaczają nas żółcie, beże i ugry pól i wzgórz z rzadka przedzielone płowo-oliwkowymi sadami. Wkoło trwają żniwa, w Polsce jeszcze nikt o nich nie myśli a tutaj pod koniec czerwca prawie wszystkie zboża są już skoszone. Na poboczach dróg dość często widzimy miniaturowe kapliczki - cerkiewki, spotykamy nawet sklep z takowymi, nie wiemy czy to forma kultu czy też pamiątki wypadków drogowych. Zachęceni informacją o zabytkowym miejscu historycznym skręcamy w boczną drogę, mijamy jedną wieś – nic nie widać, w następnej też nie. Na przystanku zatrzymał się autobus, wysiadł pop i dwie panie. Nasze pytanie trochę ich zaskoczyło, po chwili dyskusji jedna z pań płynnym niemieckim stwierdziła, że na pewno chodzi nam o ruiny bizantyjskiej warowni, która znajduje się trzy wsie dalej. Rzeczywiście w Paleo Gynaikokastro na szczycie wzgórza widoczne są fragmenty murów. Uznajemy, że ruiny nie są warte wspinaczki w pełnym skwarze. Wybieramy zwiedzanie cerkwi, jej wygląd zupełnie nie przypomina ruskich cerkwi ani naszych podlaskich czy beskidzkich. Gdyby nie prawosławne symbole i egzotyczne krzewy można by pomyśleć, że to kościółek w podkieleckiej wsi. Siadamy na chwilę w cieniu bujnie kwitnącego milinu, aby za chwilę wrócić do drogi prowadzącej do granicy.


Obrazek

Ruiny twierdzy bizantyjskiej w Paleo Gynaikokastro

Obrazek

Przyjemnie posiedzieć w cieniu okazałych milinów

Obrazek

Pejzaż jak gdzieś pod Kielcami czy Krakowem




Obrazek

Z daleka widzimy wielką, zawieszoną na wysokim maszcie żółto –czerwoną (też będącą przedmiotem sporu) flagę macedońską. Macedonia to posocjalistyczny skansen, mamy tutaj fotografię naszego kraju z przełomu lat 80/90. Bieda, bajzel, przerost zatrudnienia i arogancja urzędnicza towarzyszyły nam w podróży przez ten piękny kraj. Z drugiej strony z zazdrością obserwowałem wyluzowanych, serdecznych i chyba zadowolonych ludzi. Kontrast między naszym kapitalistycznym, mimo wszystko, stosunkowo zamożnym, ale sfrustrowanym, agresywnym i zapędzonym społeczeństwem a biednymi, ciągle socjalistycznymi, ale pogodnymi Macedończykami każe się zastanowić czy świat nie powinien jednak zintensyfikować poszukiwań trzeciej drogi.

Wróćmy jednak na naszą drogę, bo na niej stoi niepokojąco długi sznur ciężarówek. Czy na pewno nie będziemy musieli stać w kolejce? Greckie służby przepuszczają nas jednak bez zbędnych ceregieli. Do posterunków macedońskich trzeba przejechać ponad dwa kilometry. Podjeżdżamy na pas dla samochodów osobowych, dajemy paszporty. Celniczka długo je miętoli, czuję kłopoty, idzie do szefowej, ta stwierdza, że Jumpy to nie jest typowy samochód osobowy i każe nam stanąć w kolejce ciężarowej. Chwilę potem podjeżdża miejscowa furgonetka większa od naszego autka, przejeżdża bez problemu. Na szczęście kolejka nie jest długa, zaledwie cztery tiry, za chwilę podjeżdża następny. Kierowca pyta, po co tu stoimy, idzie interweniować, bez skutku. Wraca do nas i w ogólnosłowiańskich epitetach wyraża swoje zdanie o carycy tego skrawka ziemi. W końcu docieramy do wagi, wagowy pyta się prazny? prazny!, to po co tu stoisz? Wyjaśniam, ze szefowa kazała, coś tam mamrotał pod nosem, domyśliłem się, że było to pod adresem carycy. Wagowy daje nam płachtę papieru, celnik kolejną, zanosimy to wszystko do tej pierwszej damy, potem znowu do celnika, dostajemy kolejną opieczętowaną bumagę, droga wolna.

Obrazek

Jezioro Dojrańskie

Obrazek

Jezioro Dojrańskie

Obrazek

Avtokamp Partizan


Granica przecina piękne jezioro Dojran, na jego brzegu leży kurort o tej samej nazwie. Z mapy wynika, że są dwa kampingi, rozglądamy się, nic nie widać. W centrum miasteczka widzimy budynek IT, wchodzimy, dwaj dżentelmeni władający jedynie miejscowym językiem są zaskoczeni naszym pytaniem, oni nie wiedzą o żadnym avtokampie, ale tu niedaleko jest obsztina, tam na pewno będą wiedzieli. Sto metrów dalej rzeczywiście jest budynek gminy, wchodzimy, nikogo nie widać, wracamy, kiedy jesteśmy już w drzwiach pojawia się władza. Najpierw władza opieprzyła, że stoimy w otwartych drzwiach, potem udzieliła informacji, że tu obok jest punkt IT, tam wiedzą. Kiedy odpowiedziałem, że nie wiedzą władza warknęła: czakat! Widocznie wziął nas za Słoweńców, bo to po słoweńsku. Grzecznie poczekaliśmy chwilę, ale władza nie zamierzała się więcej pokazać, więc wróciliśmy do samochodu. Tutaj czekali już na nas dwaj znani nam panowie z IT plus trzeci, ten trzeci mówił po angielsku, dał nam bardzo ładnie wydaną mapkę Dojranu i wytłumaczył jak dojechać do avtocampa Partizan. Partizan to klub sportowy, między boiskiem a jeziorem w niesamowitym tłoku poustawiano mnóstwo starych przyczep kampingowych, jest kilka nowych bungalowów, stołówka i restauracja. W recepcji siedzi szef, słysząc cudzoziemców każe zawołać dziewczynę, która mówi po angielsku, ta udziela nam informacji i woła chłopaka, który wypisuje kwity i pobiera opłatę, z nim rozmawiamy po rosyjsku. Ten woła następnego chłopaka, który prowadzi nas na nasze miejsce. Jest to kawałek placu między stołówką a przyczepami. Wyróżnia się tym, że z drzewa zwisa na kablu żarówka, mamy, więc własne oświetlenie. Jak się później przekonamy Dorian jest kurortem lokalnym, wczasują tu wyłącznie Macedończycy i niewielu Serbów, stanowimy, więc jakąś tam osobliwość, widzimy zaciekawione spojrzenia, niektórzy nas zagadują a kucharz ze stołówki po paru minutach jest już kumplem: mili brate, imam za vas dobra rakija, super rakija (przytaczam to z pamięci, oczywiście mogło to brzmieć trochę inaczej). Budynki ośrodka są stare, wszystko ledwie trzyma się kupy, przyczepy są w stanie rozpadu, ale jest w miarę czysto, nawet w przedpotopowych toaletach. Po ośrodku kręci się kilkanaście osób personelu, z ich roboty więcej jest zamieszania i hałasu niż efektów. Wszystko to jednak staje się mało istotne po wyjściu na trawiastą plażę - jezioro i otaczające je góry są piękne. Najbardziej znane z macedońskich jezior Ochrydzkie powstało w wyniku wstrząsów tektonicznych, inaczej było z Dojranskim. Niedaleko stąd mieszkała piękna dziewczyna o imieniu Dojrana. Razem z przyjaciółmi chodziła w dolinę do zdroju nabierać wodę do dzbanów. Któregoś dnia spotkała tam przystojniaka o imieniu Labin, tak się zagadali, aż zrobiło się ciemno. Dojrana nie zauważyła, że zawór zdroju został otwarty, woda lała się całą noc aż wypełniła dolinę, od tej pory jest tu jezioro i nazywa się Dojransko ezero a miasteczko nad nim Dojran. Jezioro niedawno było w stanie klęski ekologicznej, rabunkowa eksploatacja wody przyczyniła się do drastycznego obniżenia tafli. Obecnie wody przybywa, dlatego też przy brzegu pod wodą widać zatopione krzewy, trawy i drzewa, co obniża atrakcyjność jeziora jako kąpieliska.

Obrazek

Pracownicy Partizana czyszczą brzeg jeziora

Obrazek

Dojrana - to przez nią powstało jezioro

Obrazek

Piekarnia

Obrazek

Drzewko wyrosło pośrodku chodnika


Poleżeliśmy trochę nad wodą, ja nawet uciąłem sobie drzemkę, pora na spacer. Idziemy głównym deptakiem kurortu – wygląd i klimat FWP. Trafiają się nowe knajpy i hotele, w większości są one jednak stare, zaniedbane, niektóre z nich powoli przywracane do życia. Spotkamy później nad Prespą, Ochrydem i w Czarnogórze zrujnowane ośrodki wypoczynkowe, które podupadły w czasie wojen jugosłowiańsko-jugosłowiańskich a potem w wyniku powojennego zastoju i izolacji. Chorwacja odbudowała się dzięki turystom zagranicznym, tutaj dawni goście Serbowie, Słoweńcy i Bośniacy odcięci zostali granicami, wrogimi granicami.

Wypłacamy w bankomacie 1000 denarów, to nie jest dużo, coś koło 70 zł, po zakupach w sklepie, na targu i wizycie w knajpce została nam połowa z tego. Koło bankomatu jest sklep, przed nim murek z widokiem na jezioro. Wcześniej widziałem, że przed sklepami w samym centrum piją piwo. Pytam pani czy można wypić piwo na murku przed sklepem, pani nie może zrozumieć o co mi chodzi, wyjaśniłem, że w Polsce jest to zabronione. Pani wybuchnęła serdecznym śmiechem – u nas wszystko wolno, wy tam w tej Polsce to macie ciężkie życie! Na targu zwijają się już ostatnie stragany, ale jeszcze udaje się nam kupić owoce. Siadamy w knajpce nad jeziorem, ja zamawiam mastikę, tutejszy trunek narodowy. Jest to anyżkowy likier podobny do greckiego ouzo czy francuskiego pastisu, podawany w szklance, w osobnej szklance serwuje się chłodną wodę. Do mastiki dodaje się wodę i lód wedle własnego smaku. Ja od dawna jestem smakoszem pastisu, jednak mastika smakuje mi bardziej, zawiera bowiem żywicę drzewa pistacjowego zwaną mastyks, nawiasem mówiąc poszukiwany lek na wiele dolegliwości. W knajpie głośno gra radio, trwa dyskusja o szansach integracji z UE, niewiele się da zrozumieć, ale wyraźnie słychać, że nastroje są minorowe. Największymi przeciwnikami członkostwa MD w UE są sąsiedzi: Bułgaria i Grecja. O pretensjach Greków już mówiliśmy, Bułgarzy zaś uważają, że Macedończycy to część ich narodu a macedoński jest dialektem bułgarskiego.


Wracamy na kamp, zaczyna się ściemniać, w restauracji i przy automatach rozpoczyna się ruch, my idziemy spać. Wcześnie zasnęliśmy, wcześnie wstajemy, jest już brzask, ale słońce chowa się jeszcze za górami. Biorę nexa nad jezioro i strzelam serię fotek. Bocian nie jest z tego zadowolony, nerwowo podskakuje aż w końcu odlatuje. Niebawem i my odjeżdżamy. Jest wcześnie, drogi są prawie puste, co jakiś czas wyprzedzamy rolników wiozących swoje płody na targi. Góry arbuzów ciągnione są przez osiołki, koniki, muzealne traktory i najrozmaitsze samoróbki. Z bocznej drogi wyjeżdżamy na główną arterię Macedonii M1/E75, znają ją wszyscy ci, którzy jeżdżą do Grecji przez Węgry i Serbię. Droga prowadzi górami, widoki są ekstra, szkoda, ze nie ma miejsc postojowych, szczególnie żal w przełomie Vardaru. Niebawem M1 staje się autostradą Aleksandra Macedońskiego, przed Gradcem po jej prawej stronie niegdyś było miasto Stobi. To było dość dawno, bo w czasach kiedy suwerenem tutejszych terenów było Cesarstwo Rzymskie, a Stobi było stolicą jednej z rzymskich prowincji. Zjeżdżamy z autostrady, na parkingu stoi fabia ze Słowacji, jej właściciele narzekają, że tu kiedyś była fajna restauracja a teraz już jej nie ma, rzeczywiście obok widać pozostałości jakiegoś budynku, bardziej nas interesują jednak ruiny antyczne. Pojawia się jakiś gość i mówi, że dopiero za pół godziny otworzą kasy i przyjdzie vodić. Brama jest otwarta, trochę z wyrzutami sumienia, jednakże wchodzimy na teren ekspozycji. Wrażenia niezwykłe, są tu pozostałości pałaców, świątyń, kasyna, teatru. Amfiteatr teatru pozostał prawie nienaruszony, podobnie jak później przez nas podziwiane antyczne teatry w Bitoli i Ochrydzie. Teatry, miejsca sztuki tak ulotnej przetrwały tysiąclecia. Stobi oczarowało mnie, stanowiska archeologiczne robią na mnie duże wrażenie. Świetnie zachowane pałace z XIX a nawet XV wieku są świadectwem przeszłości, bardziej jednak fascynują mnie te starożytne a nawet prehistoryczne jak Biskupin czy rezerwat kultury łużyckiej na moim rodzinnym częstochowskim Rakowie. Ze starożytnych wspomnę dwa obiekty, pierwszy to faraońskie Teby, drugim jest Nike Samotracka w paryskim Luwrze. Jeśli komuś się udało w ósmej klasie przeczytać choćby pierwszy rozdział Ludzi bezdomnych to być może pamięta jak wstrząsnęło doktorem Judymem wejście do Luwru. Zaznałem tego samego uczucia. Miałem to szczęście zaczynać zwiedzanie Luwru przez główne wejście prowadzące schodami, z każdym stopniem odkrywające tryumfującą Nike. Niestety to czas przeszły dokonany, bo dzisiaj do Luwru zjeżdża się windą przez szklaną piramidę od strony dziedzińca.

Obrazek

Hej, dzień się budzi w kolorze słońca...

Obrazek

Górki macedońskie

Obrazek

Stobi - Sic transit gloria!


Wracamy na M1, aby za chwilę ją opuścić, autostrada prowadzi na północ, my skręcamy na zachód w kierunku wielkich jezior: Ochrydzkiego i Prespy. Boczne drogi są równie dobre jak główne, to trochę zaskakuje. Drogi kontrastują z wehikułami poruszającymi się po nich. Jak już wcześniej wspomniałem jeździ po nich wiele samoróbek - traktorki i inne pojazdy produkcji miejscowych mechaników. Po drogach porusza się motoryzacyjna reprezentacja ostatnich pięćdziesięciu lat. Dominują roczniki 80/90, trafiają się nówki z ostatnich reklam, częściej jednak spotkamy yugo albo małą, garbatą zastawkę czy nieśmiertelne francuskie R4 i CV2.

Kolejny przystanek to Bitola, na jej przedmieściach znajduje się kolejna archeologiczna perełka - Heraklea. Ekspozycja jest tutaj mniejsza niż w Stobi, natomiast fragmenty budynków są bardziej okazałe, nie wiem czy lepiej się zachowały, czy zawdzięczają to rekonstrukcji. Zwiedzających jest sporo, przeważnie miejscowi, ale też Skandynawowie. Na parkingu przed Herakleą stoi wielka ciężarówka z arbuzami, proszę dziewczynę o najmniejszy, wybiera i waży - ponad 10 kg. Zjadamy go wieczorem, to najlepszy arbuz jaki jadłem w tym roku.

Skręcamy w boczne drogi, co wioska to inne wyznanie; jeśli przejeżdżamy przez wieś z prawosławnymi krzyżami to na pewno w następnej będzie dominował minaret. Droga wyprowadza nas nad Prespę. Jezioro jest bardzo rozległe a jego brzegi zarośnięte. To piękny zakątek i całkowicie odludny. Widzimy kilku wędkarzy i dwóch chłopaków na rowerach, przyjechali tu z pobliskiego miasteczka Resen. W samo południe rozbijamy mały biwak, pora na obiad. Nad jeziorem zalega rozświetlona słońcem mgiełka. Zanim skończyliśmy jeść mgiełka zamienia się w burzowe chmury. Zmusza nas to do zmiany planów. Zamierzaliśmy do Ohridu przedostać się przez pasmo górskie Galiczica. Po transfogaraskich doświadczeniach nie mamy już ochoty przedzierać się serpentynami przez górską burzę. Wybieramy drogę okrężną. Zaczyna padać i już do końca dnia pogoda będzie zmienna, chwilami upał, potem wiatr i deszcz.

Obrazek

Prespa - z drugiej strony jeziora idzie burza

Obrazek

Pojazdy bywają rozmaite

Na przedmieściach Ohridu (polska nazwa brzmi Ochryda, ale jakoś mi to słowo nie leży) kolejne tankowanie, w Łukoilu oczywiście. Na skraju zabytkowej części miasta bez trudu znajdujemy parking, jeszcze dobrze się nie zatrzymaliśmy a dopadł nas rowerzysta z pytaniem czy nie potrzebujemy noclegu. To jedyny tutaj przypadek ostrej walki o klienta, pozostali handlarze, przewoźnicy i inni nagabywacze nie byli zbyt nachalni. Natręctwo w innych turystycznych miejscach świata bywa uciążliwe, tutaj nie. Parkingowy lubi pogadać i pożartować, zanim poszliśmy zwiedzać chwilę pogawędziliśmy. Do portu można dojść szerokim bulwarem albo deptakiem Świętego Klemensa Ochrydzkiego. Wybieramy deptak, najbardziej komercyjne miejsce na całej trasie naszej podróży, pełno tu sklepów jubilerskich z perłami, kebabów , kasyn itp. Wszystko to wkomponowane w piękną starą zabudowę. Ohrid to piękne, ciekawe miasto z bogatą historią, już w starożytności było ważnym miastem, we wczesnym średniowieczu tereny te zostały opanowane przez Bułgarów, a Ohrid był nawet przez pewien czas stolicą Bułgarii. To z tego czasu pochodzą najważniejsze zabytki. Przechadzamy się po skwerze i brzegu jeziora, potem znowu wchodzimy w zaułki starego miasta. Zatrzymujemy się przy jednym ze stoisk, Ola przebiera w błyskotkach, bez problemu wybiera kolczyki dla Ani, dla Małgosi chce kupić wisiorek, podobają się jej dwa, zawieszka w jednym a perełka w drugim, pani proponuje przeróbkę. Jej mąż artysta na poczekaniu przerabia wisiorek, jest co najmniej w moim wieku a ciągle trzyma hippisowski fason. Zaraz obok jest cerkiew Świętej Zofii, jak na tamte czasy to ogromny budynek, prawie dorównuje wielkością kamiennym francuskim klasztorom z tego samego okresu. Cerkiew ta, tak jak inne zabytki z tej epoki, zbudowana jest z cegły. Warto może dodać, że kiedy tutaj kwitła cywilizacja, powstawało własne pismo słowiańskie nasz Mieszko przechadzał się po puszczy i zastanawiał jak podbić sąsiednie plemiona.

Obrazek

Artysta robi wisiorek dla Małgosi

Wracamy nad jezioro, przeciskamy się między kawiarenkami, droga częściowo prowadzi pomostem a później wspina się do góry. Mijamy niewielką cerkiew Świętej Petki i po krótkiej wspinaczce jesteśmy koło kaplicy Świętego Jana Teleologa w Kaneo. Jak Tour Eiffel w Paryżu, jak Syrenka w Kopenhadze tak kaplica jest obowiązkowym punktem zwiedzania Ohridu. Część zwiedzających wraca z powrotem na brzeg jeziora, my idziemy w przeciwną stronę do zamku-twierdzy cara Samuela. Zamku nie można zwiedzać, bowiem prowadzone są rozległe prace archeologiczne i konserwatorskie. Schodzimy w dół mijając antyczny amfiteatr, zatrzymujemy się przy niewielkiej cerkwi. Nie pamiętam jej nazwy, obok jest kuria biskupia, obserwujemy przygotowania do ślubu (dzisiaj sobota) i podziwiamy panoramę. Mamy stąd widok na jezioro i miasto a z drugiej strony na amfiteatr i twierdzę, nad którą powiewa ogromna czerwona flaga z żółtym macedońskim słońcem. Zaułkami schodzimy do parkingu, w samą porę, bowiem zaczyna padać. Parkingowy ciągle ten sam, znowu chwile gawędzimy, potem pomaga nam wycofać na ruchliwą ulicę, miły gość. Zaglądam do notatek Oli. Ohrid dużo na nas nie zarobił: 2€ za parking, 3,5 za kolczyki, 7 za wisiorek, 0,5 za wodę. Denary są tu oczywiście w użyciu, ale wszystkie ceny podają w €, bo też ceny są tutaj europejskie a nie macedońskie.

Obrazek

W tym miejscu fotka obowiązkowa

Obrazek

Zastavka - siostra starego Fiata 500


Na nocleg wybraliśmy kamp Lubaniszta położony w południowej części jeziora, kamp zachwalany jako cichy, spokojny i położony w pięknym miejscu. Rzeczywiście to prawda, są też inne „atrakcje”. Wjazd strzeżony jest szlabanem, ale za moment pojawia się strażar i nas wpuszcza. Panienka w recepcji informuje nas, że mamy zapłacić 14€, drogo, najdrożej ze wszystkich dotychczasowych noclegów, ale niech tam. Panienka mówi, że zapłacimy rano a teraz zabierze nam paszporty. Nie mam zwyczaju rozstawać się z moim paszportem i pytam czy nie możemy zapłacić teraz, nie, bo nie może teraz zafiskalizować czy coś w tym rodzaju. Pytamy czy nie może teraz zabrać pieniędzy a kwity sobie wystawi rano, nam one nie są potrzebne. Nie może. Ja się upieram, ze paszportu nie zostawię. Pomyślała i wpadła na pomysł, że zadzwoni do szefa. Zadzwoniła i z kwaśną miną przyjęła zapłatę zostawiając nam paszporty. Teren kampingu jest rozległy, ale miejsce wybrać trudno. Przy brzegu podtopione, w innych miejscach trawa po pas, tam gdzie jest wykoszona leżą kupy obciętych gałęzi albo nie ma dostępu do prądu. Zresztą szafki z energią są w takim stanie, że strach je dotykać. Czas na toaletę, po powrocie odechciewa nam się jeść. Już wiemy, że o kąpieli możemy zapomnieć. Kible są najgorszymi kiblami jakie widziałem od 35 lat. Gorsze widziałem w latach 70 na Ukrainie. Pomyślałem, żeby zrobić zdjęcia, ale nie mogłem się zdecydować jeszcze raz tam wejść. A może wykąpać się w jeziorze? Nic z tego, zaczęło ostro wiać, zrobiło się zimno, na jeziorze fale nie gorsze od bałtyckich.

Obrazek

Kamp Lubaniszta jest rozległy

Obrazek

Pogoda jest niepewna, rozbijamy namiot

Do wieczora mamy jeszcze trochę czasu, jedziemy do Świętego Nauma, to parę kilometrów stąd. Jest tam duży monastyr Św. Nauma i mniejszy Św. Petki. Urocze miejsce, szkoda, że pogoda kiepska, nie pada, ale wieje i jest chłodno. W cerkwi właśnie odbył się ślub, robimy sobie zdjęcie z młodą parą. Kolejne zdjęcie chcę zrobić falom na jeziorze a tu nagle w obiektyw wlazł mi paw, siedział za krzakiem. Pawi swobodnie łażących jest tu kilkanaście. Wracamy do parkingu, droga obstawiona jest straganami, po polsku zagaduje do nas przewoźnik, ma łódkę, proponuje spacer do źródeł ochrydzkich, podobno bardzo atrakcyjna półgodzinna przejażdżka łódką. Pewnie byśmy skorzystali gdyby była lepsza pogoda. Jesteśmy głodni. Przypomniało mi się, że przed wyjazdem Sami nasz chorwacki mieszkający w Lublinie znajomy mówił: są dwie rzeczy, które musisz w Macedonii spróbować - mastika i pastrymka. Mastikę piliśmy wczoraj, kolej na pastrymkę. Pastrymka to ochrydzka odmiana pstrąga. Siadamy w jednej z knajpek o nazwie Дрим (Dream?). Knajpka nieduża, jesteśmy jedynymi klientami a pracowników co najmniej sześciu, jeden przyjmuje zamówienie, drugi nakrywa stół, trzeci grilluje, czwarty przynosi danie, piąty przyjmuje pieniądze a szósty jest chyba kierownikiem, nie wiemy czy w kuchni jeszcze kogoś nie ma. Tak czy siak pastrymka jest super, poprawiamy jeszcze arbuzem (nie daliśmy rady całemu, resztę zjemy jutro w Albanii).

Obrazek

Jezioro w Świętym Naumie

Obrazek

Pora spać

Wcześnie rano jesteśmy już na granicy, pełni obaw czy przy wyjeździe nie będzie problemów takich jak przy wjeździe. Pan celnik jest bardzo uprzejmy, zasadniczy i skrupulatny. Dokładnie sprawdza nasze papiery: paszporty, dowód rejestracyjny i płachtę od celnika z tamtej granicy, po czym dokładnie rewiduje całą zawartość Jumpego, wszystkie bagaże, śpiwory i nawet brudną bieliznę. Albańczyk ledwie spojrzał na paszporty, szeroko się uśmiechnął: ‘Morning Polska, wellcome!
a to ja
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4755
Dołączył(a): 18.07.2003

Nieprzeczytany postnapisał(a) a to ja » 29.10.2013 20:12

Smakowita ta Twoja sałatka.
I ... wieloskładnikowa.
Z braku czasu ... przeleciałam ją nieco po łebkach, a przecież warto się nią dłużej podelektować.

P.s. nie sądziłam, że pod takim tytułem będą TAKIE treści i zdjęcia.
Pełna profeska :D

Pozdraviam





P.s.2 wrzuciłam w wyszukiwarkę słowo "dżampering" i ... gratuluję udanego słowotwórstwa 8)
TJL
Croentuzjasta
Posty: 207
Dołączył(a): 04.01.2013

Nieprzeczytany postnapisał(a) TJL » 29.10.2013 21:04

"Czas na toaletę, po powrocie odechciewa nam się jeść. Już wiemy, że o kąpieli możemy zapomnieć. Kible są najgorszymi kiblami jakie widziałem od 35 lat. Gorsze widziałem w latach 70 na Ukrainie. Pomyślałem, żeby zrobić zdjęcia, ale nie mogłem się zdecydować jeszcze raz tam wejść."
Na forum camperowym ktoś w relacji pokazał ten SYF na zdjęciach ... Chyba wszystkie campingi wokół jeziora są niskiego standardu. Najlepiej korzystać z pokoi/apartamentów w miejscowościach poza miastem Ohrid. W nich są plaże, można się kąpać a w samym Ohrid - raczej z tym trudno. Jest też podobno niezły mały camping w Kaliśta.
Pozdrawiam,
Tomek
Użytkownik usunięty

Nieprzeczytany postnapisał(a) Użytkownik usunięty » 29.10.2013 22:12

Świetna relacja, na serio 8)

Fajnie opowiadasz i fotki też super :wink:
piotrf
Weteran
Avatar użytkownika
Posty: 18196
Dołączył(a): 26.07.2009

Nieprzeczytany postnapisał(a) piotrf » 30.10.2013 00:10

Pięknie i bardzo interesująco piszesz 8)
Z przyjemnością zapoznałem się z Twoją relacją , tym większą , że od kilku lat "Kangooring" :wink: jest sposobem naszego podróżowania po bałkańskich szlakach

Sałatka - pierwsza klasa


Pozdrawiam
Piotr
marze_na
Koneser
Avatar użytkownika
Posty: 8611
Dołączył(a): 12.08.2010

Nieprzeczytany postnapisał(a) marze_na » 30.10.2013 07:46

Zajrzałam tu przy porannej kawie i przepadłam na niemal godzinę :).
Przyjemnie się czyta i przyjemnie ogląda.

Powtórzę za Piotrem

piotrf napisał(a):Sałatka - pierwsza klasa


Pozdrawiam
Vjetar
Legenda
Avatar użytkownika
Posty: 45308
Dołączył(a): 04.06.2008

Nieprzeczytany postnapisał(a) Vjetar » 30.10.2013 07:49

Malowanie auta też fajne.
:)

Pozdrawiam
jumpy
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 14.10.2013

Nieprzeczytany postnapisał(a) jumpy » 30.10.2013 09:59

Obrazek


No i jesteśmy w tej tajemniczej, strasznej Albanii. Pierwszym miastem jest Pogradec o nazwie bardziej słowiańskiej niż albańskiej. Już pierwsze wrażenia sugerują to, czym jest Albania dzisiaj: krajem kontrastów, krajem zacofanym z wielką determinacją nadrabiającym dystans, fatalna droga prowadzi nas do nowego osiedla o nowoczesnej architekturze. Przy wyjeździe z miasta zatrzymuje nas patrol policji, zwalniam, kiedy panowie w żółtych kamizelkach widzą obcą rejestrację przyjaźnie machają, aby jechać dalej, sytuacja taka powtórzy się dzisiaj jeszcze kilkanaście razy. Za miastem droga ponownie zbliża się do jeziora. Co chwilę na drogę wyskakują chłopcy wymachując trzepoczącym się pstrągiem. Pstrągi przechowują w dużych akwariach. Nad brzegiem widzimy kamping Peshku (Pstrąg), z wysokości drogi wygląda atrakcyjnie, zaczynamy żałować, że nie dojechaliśmy tu wczoraj. Po lewej nad macedońską stroną jeziora obserwujemy ciągle kłębiące się chmury, po prawej nad nami trwają roboty drogowe, potężne maszyny drążą skałę, jakim cudem one się tam dostały i nie spadają? Droga raz przyzwoita, za chwilę fatalna skręca na zachód żegnając Jezioro Ochrydzkie. Serpentynami pachnącymi jeszcze świeżym asfaltem przedzieramy się przez góry. W dolinach pojawiają się pola, przypominają nam nasze polskie szachownice.

Obrazek

Albania wita nas chmurami

Obrazek

Pierwsze albańskie metry

Obrazek

Pierwszy albański bunkier

Obrazek

Pierwsze albańskie miasto

Obrazek

Pierwszy albański osiołek

Obrazek

Tutaj pojawia się słońce, nad Macedonią ciągle chmury

Obrazek

Droga pachnie świeżym asfaltem

Obrazek

Miasteczko

Obrazek

Wiele zakładów jest w stanie ruiny

Obrazek

Kolej, dawniej podstawa transportu, dzisiaj jest w rozpadzie

Obrazek

Zjeżdżamy w doliny

Obrazek

Wszędzie budowa dróg

Obrazek

Albański przemysł narodowy: myjnie - lavazh

Przy drogach pojawia się albańska specjalność – myjnie samochodowe, w jednej z wiosek konkurencja jest niesamowita, co kilkanaście metrów stoją chłopcy z wężami, z których leje się woda, płyny do mycia stoją na poboczu. Jedziemy w szpalerze sikających strumieni wody. Im dalej tym myjnie stają się bardziej wyrafinowane, niektóre mają nawet zadaszenie. Albańczycy jeszcze 30 lat temu przemieszczali się osiołkami, ewentualnie koleją, dwadzieścia parę lat temu poznali samochody i dostali na ich punkcie hopla. Enwer Hodża zlikwidował wszystkich bogów, Albańczycy odrzucili Allaha i Jezusa (w granicach Albanii, ci z diaspory są bowiem zawziętymi wyznawcami), żyli w ateizmie czas jakiś, aż objawił się nowy bóg a imię jego Mercedes Benz. Kogo stać czci najnowsze wcielenia boga, takich jest wcale niemało, inni zadowalają się weteranami niemieckich szos, czczone są też pomniejsze bóstwa jak VW czy Opel, w ostateczności każdy inny samochód w każdym wieku. Przy drogach w każdym zakątku kraju widzimy wspomniane już myjnie, sprzedawców olejów i kosmetyków samochodowych, warsztaty i stacje benzynowe. Dochodzi do absurdów, przy jednym z rond widzimy pięć stacji benzynowych, po jednej na trzech wylotach a przy jednym dwie.

Zbliżamy się do Elbasanu, tu musimy podjąć decyzję czy jedziemy przez Tiranę (wszyscy odradzają przejazd przez to miasto) czy dookoła przez Durres, wybieramy drugi wariant, kierujemy się na południową obwodnicę Elbasanu. Wjeżdżamy do jakiegoś miasteczka, jest reklama bankomatu. Zatrzymujemy się, idę do miejsca gdzie powinien być bankomat, rozglądam się ale nie widzę. Obok jest knajpka, stoliki są na zewnątrz. Pytam o bankomat. Od stolików zrywa się kilku jednocześnie panów i każdy jeden przez drugiego coś mi tłumaczy po albańsku i na migi. Zrozumiałem tyle, że bankomat tu był, ale już nie ma i trzeba pojechać gdzieś tam w prawo. Jedziemy dalej, kolejnym miastem jest Peqin (czytaj Pecin). Droga omija miasto obwodnicą, my jednak skręcamy w stronę centrum, przy jednej z bocznych uliczek jest sklep a w nim wszystko czego potrzebujemy, tyle, że ani euro ani kartą nie zapłacimy. Natychmiast w sklepie i wokół pojawia się mnóstwo ludzi, ciągle słychać: Poloni, Poloni. Jest też samozwańczy tłumacz, zna kilkanaście słów angielskich i trochę więcej włoskich. Dowiadujemy się, że niedaleko jest bankomat, jakiś chłopak chce z nami wsiadać do samochodu, zawiedziony, że są tylko dwa miejsca biegnie przed nami pokazując drogę. Rzeczywiście niedaleko na głównej ulicy jest bank z bankomatem. Wypłacając leki czuję zapach, który prowadzi mnie do odległej o kilkanaście metrów piekarni. Piekarni nie powstydziłaby się żadna stolica świata, klimatyzacja, czyściutko, duży wybór pieczywa, pokroić? proszę bardzo. A smak chleba wspaniały, na miejscu pożarłem kilka kromek. Wracamy do tamtego sklepu. Znowu pół ulicy nam kibicuje na czele z tłumaczem. Przy płaceniu konsternacja, pan wypisał na kartce wszystkie artykuły a przy nich ceny z podejrzanie dużą ilością zer. Spodziewałem się kilkuset leków a widzę 7000. Pytam, czy na pewno dobrze policzone, tłumacz liczy jeszcze raz, potem z ręki wyjmuje mi 700 leków. OK, mają jakiś dziwny sposób liczenia, pewnie wynika to z denominacji. My dość szybko zapomnieliśmy o milionach, ale we Francji starsi ludzie aż do czasów euro liczyli w starych frankach, czyli razy 100 chociaż wymiana pieniędzy była 50 lat temu. Przy wyjeździe z miasta stoją przydrożne stragany, uzupełniamy zakupy o pomidory i owoce, wyciągam do chłopaka rękę z monetami, wyjmuje kilka o wartości trzech złotych. Kolejny postój robimy na parkingu, przy nim sklep, restauracja, wszystko błyszczy nowiutkim szkłem i metalem, toalety lśniące. Idę na tył budynków, spodziewam się tam rzeki, rzeczywiście jest, ale widok jest przykry – rzeka zasypana jest śmieciami. Znacznie dalej stajemy na innym parkingu przy autostradzie. Parking ogromny, przy nim hotel, stacja benzynowa, palmy, klomby i zaledwie dwa kosze na śmieci. Jeszcze nieraz się przekonamy, że Albańczycy nie mają problemu ze śmieciami, one im po prostu nie przeszkadzają.

Obrazek

Parking

Obrazek

Parking przy autostradzie

Obrazek

Kraj gór i bunkrów

Obrazek

Kraj gór i Mercedesów

Obrazek

Kraj gór i rzek

Obrazek

Kraj gór i nieczynnych linii kolejowych

Obrazek

Kraj gór i osiołków

Obrazek

Kamper?

Obrazek

Most bez barierek na rzece Shkumbin

Obrazek

Przydrożny targ

Obrazek

Przedmieścia Dürres

Durres to odpowiednik naszego Trójmiasta, miasto-kurort i miasto-port, nie zagłębiamy się do centrum, przejeżdżamy przedmieściami, droga, samochody i otaczające je nowe osiedla sprawiają wrażenie jakbyśmy jechali przez jakieś zachodnioeuropejskie miasto. O tym, że to jednak Albania przypominają wspomniane już śmieci i mosty. Nawet na nowych drogach wjazd na most jest bolesny, tutejsi inżynierowie mają kłopot z płynnym połączeniem mostu i drogi. Wydaje się, że Albańczycy z techniką są na bakier, wygląda na to, że mają jednak wiele innych talentów w tym smykałkę i determinację do robienia pieniędzy. Mało znany jest fakt, że Enver Hodża kształcił ekonomistów i wysyłał ich na światowe giełdy, tam albańscy gracze osiągali znakomite rezultaty zarabiając mnóstwo dewiz tak niezbędnych odizolowanemu od świata krajowi. Bardziej znana jest wybitna albańska businesswoman Matka Teresa. Dzięki swej popularności zdobywała krocie, jej kalkuckie przytułki z tego miały bardzo niewiele albo nawet nic.

Zbliżamy się do dzisiejszej głównej atrakcji czyli do adriatyckiej plaży. Wybór plaż jest ogromny, my nie mamy z tym jednak problemu. Za radą naszych czeskich znajomych z Kavali jedziemy do Shëngjin, nie skręcamy jednak na północ w stronę hoteli i ośrodków a na południe. Tutaj praktycznie można wjechać samochodem na plażę, na skraju plaży rosną drzewa przypominające nasze sosny. Pod nimi ustawiamy Jumpy’ego, sami rozkładamy się bliżej morza. Piasek nie jest złocisty tak jak na plażach bałtyckich lecz szarawy ale czysty. Adriatyk i jego otoczenie są piękne, plażowiczów jest niewielu, jedynym mankamentem są korzenie i inne rupiecie wyrzucone na brzeg przez morze. Niedaleko nas opala się młoda para. Po pewnym czasie zbierają się, dziewczyna podchodzi do mnie, mile łechta moją ambicję mówiąc coś o moim profesjonalnym aparacie (O.O), prosi o zrobienie zdjęć i wysłanie na fejsa. Arsenita jest ze Szkodry, jej chłopak z pobliskiego Lezhe, oboje biegle mówią po angielsku i przekonują, że Polacy są very OK. Proponuję im fotki z morzem w tle; nie, nie, tu stoi nasz srebrny golf i zdjęcia poprosimy razem z nim. „Profesjonalna” fotka mojego autorstwa dzisiaj jest profilowym zdjęciem Arsenity na Facebooku.

Obrazek

Adriatycka plaża

Obrazek

Adriatycka plaża

Obrazek

Adriatycka plaża

Obrazek

Adriatycka plaża

Obrazek

Adriatycka plaża

Obrazek

Mój nowy kolega

Mamy do wyboru dwa kampy o jednym z nich koło Bushatu czytaliśmy wcześniej, prowadzą go Holendrzy. Wieczorem Jirko pytany o ten kamp powiedział: Ano, holandsky, ale ceny take, sakra, holandske! Wybieramy ten drugi: Shkoder Lake Resort. Aby do niego dojechać trzeba przedostać się przez Szkodrę. Szkodra to duże miasto, powszechna jest opinia, aby omijać albańskie miasta. Jednak jedziemy. Ruch jest minimalny, możemy się rozglądać, miasto nad którym dominuje twierdza na wzgórzu jest interesujące. Powoli i bez problemu przemierzamy ulice dziwiąc się przesadnym ostrzeżeniom, zapominamy, że dzisiaj niedziela. Dopiero jutro poznamy wszystkie atrakcje albańskiego ruchu ulicznego.

Obrazek

Zachodnich kamperów jest tu niewiele

Obrazek

Szkodra - twierdza

Obrazek

Szkodra - kolejny lavazh

Obrazek

Szkodra - centrum

Obrazek

Szkodra - targ na przedmieściach

Już za miastem stajemy przed sklepem, aby uzupełnić napoje. Sprzedawczyni jest bardzo towarzyska, koniecznie chce nauczyć mnie albańskiego, udało mi się zapamiętać birre szciptare czyli piwo albańskie. Od asfaltowej drogi do jeziora prowadzi kamienista droga. Brama kampingu jest zamknięta, ale szybko podchodzi chłopak wołając: cześć! To Joe, Anglik, który przyjechał tu do pracy na całe wakacje, co chwila do angielskiego wrzuca polskie słowa, trochę ich zna, mylą mu się liczby, robimy krótką powtórkę z zakresu do 1-10. Właścicielem kampingu jest Albańczyk, który wiele lat pracował w Anglii, teraz tutaj prowadzi swój biznes z trzema córkami, poznajemy dwie z nich i dzieci jednej z nich, ładne dziewczyny. Mama i ciocia z maluchami rozmawiają po angielsku. Wszystko to opowiada nam Jirko i jego kumple, czescy motocykliści, którzy są tu stałymi bywalcami, jeżdżą po bezdrożach Gór Przeklętych otaczających jezioro. Właśnie przyjechali, wyglądają jakby rozbili młyn, motory, kombinezony i twarze pokrywa biały pył. Sam kamping jak i jego otoczenie są rewelacyjne. Kamp przylega do dostojnie falującego Jeziora Szkoderskiego, jest doskonale wyposażony, może nie tak jak włoskie czy austriackie wypasione kombinaty, ale ma wszystko czego nam trzeba. Z każdej strony dominują góry zmieniające kolory wraz z zachodzącym słońcem. Towarzystwo jest międzynarodowe, naprzeciw nas stoi terenówka z namiotem na dachu, jej właściciel Austriak jest postawny, łysy, elegancki i przesadnie wyprostowany, wypisz, wymaluj Franz Josef, brakuje mu tylko bokobrodów. Wraz z żoną opowiadają nam, że podróżują od wielu lat a pierwszym krajem jaki zwiedzili była Polska. Obok nich stoi Fiat Scudo, bliźniak naszego Jumpy’ego. Niemiec na powitanie mówi: Tschuess, Ihr seid aus Lublin!? Jest bardzo zadowolony, że spotkał kogoś kto podróżuje w taki sam sposób jak on i takim samym samochodem, ja go pytam jak może spać w tak krótkim samochodzie ze swoim wzrostem, jest o głowę wyższy ode mnie. Pokazuje mi skomplikowaną konstrukcję przedłużającą łóżko, mówi, ze najczęściej jeżdżą do Grecji, tam jest ciepło, można spać z otwartymi drzwiami. A jak pada deszcz to układa się po przekątnej. Już nie pytam gdzie wtedy mieści się Frau, też imponujących rozmiarów. Obok nas rozbili się ze swoim namiocikiem Holendrzy w wieku już emerytalnym, podróżują rowerami dookoła Europy. W zeszłym roku objechali północ Europy z Rotterdamu przez Skandynawię do Wiednia, w tym rozpoczęli od Wiednia i jadą przez Bałkany trasą zbliżoną do naszej. Za nimi jest młody Holender, ten jest nietowarzyski, przyjechaliśmy to już siedział przy komputerze, o północy, kiedy wracałem znad jeziora ciągle siedział tak samo. Jest jeszcze starsza para z Londynu i kamper, też z rejestracją GB, ci dla odmiany są młodzi. Ola słyszała, że nie rozmawiają między sobą po angielsku, w jakim nie udało się ustalić, nie rozmawiają z nikim, są bardzo zajęci sobą. Przed zmrokiem prawie całe towarzystwo zasiada w knajpce nad jeziorem. My zamawiamy sałatki i piwo Tirana.

Obrazek

Shkoder Lake Resort - taką nazwę nosi to urocze miejsce

Obrazek

Pod daszkiem obok nas Holendrzy, bliżej rowerzyści, dalej komputerowiec

Obrazek

Młoda palma

Obrazek

Kamp jest zadbany

Obrazek

W oddali Góry Przeklęte

Obrazek

Po przeciwnej stronie grzbietu na skały wspina się Stary Bar - będziemy tam jutro

Obrazek

Za jeziorem na wzgórzu Twierdza Szkoderska

Obrazek

Joe

Obrazek

Anglicy, Austriacy, Niemcy

Obrazek

Austriacy

Obrazek

Bardzo dobre piwo Tirana

Obrazek

Dzień pełen wrażeń kończy się

Obrazek

Jezioro Szkoderskie w zachodzącym słońcu...

Obrazek

... i o świcie



Dzisiaj trafiły mi się dwa sukcesy lingwistyczne i jedna klęska niestety. Najpierw uciąłem sobie pogawędkę z Angielką. Słysząc moje angielskie dukanie usprawiedliwiała się, że mieszka całe życie w Londynie i nie zna ani słowa w obcych językach, skazani jesteśmy na angielski. No to pogadaliśmy po angielsku i byłem z siebie całkiem zadowolony, poszło nieźle. Chwilę potem spotkałem Josepha, także z nim rozmawiało się całkiem dobrze. Zapytałem czy wie co to jest żużel, czy był kiedyś na meczu. Oczywiście, że wie, obiegł trawnik naśladując żużlowca, ale na żużel nie chodzi w odróżnieniu do ojca, który od lat jest kibicem Coventry Bees. Bardzo krótko byłem z siebie zadowolony, bo później rozmawiałem z Holendrami, tymi od wyprawy rowerowej, bardzo ciekawi ludzie, można by sporo się dowiedzieć. Rozmawiamy najpierw po angielsku, przechodzimy na francuski, jest znacznie lepiej, ale także w tym języku bariera jest zbyt duża aby swobodnie wymienić doświadczenia. Jestem na siebie zły. W kilku językach potrafię się porozumieć w sprawach podstawowych, w kilku innych mam pewien zasób słownictwa, ale nigdy nie przyłożyłem się do żadnego języka, aby swobodnie w nim rozmawiać, no może poza rosyjskim.

Obrazek

Jesteśmy u podnóża Gór Przeklętych...

Obrazek

... koło wioski Mes

Obrazek

Most z czasów osmańskich

Obrazek

Rzeka ma ciekawy kolor wody

Obrazek

Główne przęsło przypomina słynnego mostarskiego kuzyna

Obrazek

Na skuterach i motocyklach jeździ się bez kasków

Obrazek

Widok dość powszechny

Obrazek

Furman skoczył na jednego

Obrazek

Droga z Mes do Szkodry

Obrazek

Centrum handlowe w budynku dawnej fabryki czy magazynu

Obrazek

Droga z Mes do Szkodry

Obrazek

Granicę drogi wyznaczają sterty śmieci

Obrazek

Można odetchnąć, jesteśmy już poza centrum, ruch staje się w miarę normalny

Obrazek

Lavazh special - pod dachem

Obrazek

Ostatni bunkier, tuż przy granicy

Obrazek

Ola już by chciała jechać dalej

Obrazek

Z Jumpego spłynęła warstwa rumuńskiego błota i albańskiego kurzu

Rano jedziemy do Mes, tam znajduje się stary turecki most. To jest niedaleko, trzeba przejechać przez kilka miejscowości bocznymi drogami. Dopiero teraz doświadczamy czym są albańskie drogi pełne wybojów, kurzu i śmieci. Sam most przypomina słynnego mostarskiego kuzyna. Nawet woda pod nim ma ten sam turkusowy kolor co Neretwa. Kolejnym naszym celem jest Ulcinij w Czarnogórze. Aby się tam dostać musimy pokonać dwie przeszkody: Szkodrę i granicę. Wczoraj puste ulice wypełniły się tłumem pieszych, rowerzystów, ciężarówek, osobówek, autobusów, tuk-tuków, skuterów, koni i co tam może jeszcze się poruszać. Wszystko to tworzy magmę przemieszczającą się we wszystkich możliwych kierunkach a nie zawsze są to kierunki wyznaczone przez ulice. Wjeżdżamy w to kłębowisko, zapominam o jakichkolwiek zasadach kodeksu drogowego, najważniejsze to mieć oczy dookoła głowy i rękę na klaksonie. Pandemonium sięga nas na ni to rondzie ni skrzyżowaniu kilku ulic. Jeszcze kilkanaście minut i wjeżdżamy na most nad szmaragdową rzeką Buna. Rzeka jest malownicza i ciekawa, w zależności od pory roku i opadów płynie albo do morza albo cofa się do jeziora Szkoderskiego. Za mostem jesteśmy już praktycznie za miastem, rozglądamy się za myjnią. Jumpy na karpackie jeszcze błoto przyjął sporą dawkę albańskiego kurzu. Jak Albania długa i szeroka pełna jest lavazhów, tutaj ich prawie nie ma, jedna nieczynna, druga będzie czynna za godzinę, aż dojeżdżamy do granicy. Lavazh jest tuż przed granicą, musimy niestety czekać, jakiś nadęty italiano ciągle niezadowolony jest z mycia i każe poprawiać chłopakowi urojone mankamenty. W końcu w błyszczącym autku stajemy w ogonku do przejścia. Kolejka liczy ze 30 samochodów, najwięcej kosowskich. Ich pasażerowie mogliby bez charakteryzacji występować w filmach o Alu Capone. Oczekiwanie uprzykrzają żebrzące Cyganki, jest tu ich kilkanaście, co jedna zrezygnuje to za chwilę druga ją zmienia przylepiając obsmarkane dzieci do szyby. Celnik zbiera paszporty w kolejce, za chwilę kolejka ostro rusza do przodu.

Obrazek
te kiero
Mistrz Ligi Narodów UEFA
Posty: 10829
Dołączył(a): 27.08.2012

Nieprzeczytany postnapisał(a) te kiero » 30.10.2013 10:45

świetna wyprawa,

jumpy napisał(a):Monastyr basarbowski


jumpy napisał(a):
Most z czasów osmańskich

Rzeka ma ciekawy kolor wody

Główne przęsło przypomina słynnego mostarskiego kuzyna

po prostu rewelacja,
śledzę z niezwykłym zaciekawieniem
Z
Cromaniak
Posty: 2931
Dołączył(a): 29.04.2007

Nieprzeczytany postnapisał(a) Z » 30.10.2013 14:57

Bałkany w pigułce-super,kopalnia wiedzy dla kogoś kto chciałby taki wyskok uskutecznić.
jumpy
Globtroter
Avatar użytkownika
Posty: 58
Dołączył(a): 14.10.2013

Nieprzeczytany postnapisał(a) jumpy » 31.10.2013 14:25

Obrazek

Crna Gora, Dobrodošli! Łagodnymi serpentynami zbliżamy się do Adriatyku, jeszcze przed Ulcinji zatrzymujemy się w przydrożnym sklepie. Wybieram suche kiełbasy, pani zachęca do kupna czarnej kosovskiej kobasicy, jest Albanką, więc przypuszczam, że zachwala swoich. Kupuję jednak tę czarną i jeszcze jedną, później okazuje się, że ta jaśniejsza jest bardzo dobra a crna kosovska rewelacyjna. Wjeżdżamy do centrum miasta, tłok niesamowity, chcemy się zatrzymać, nie ma gdzie. Na dwie minuty stajemy na zakazie w pobliżu plaży. Widząc las parasoli i tłum ludzi ewakuujemy się. To nie dla nas. Parę kilometrów dalej widzimy strzałkę plaża Valdanos. Wspinamy się ostro na górę, z jej grzbietu w dole widać plażę. Kilkaset metrów przed plażą przy stoliku siedzi sobie mundurowy pan, wygląda jakby bilety sprzedawał, ale nie, macha nam - jechać dalej. Plaża jest pozostałością po jakimś dawnym ośrodku. Jest tu bardzo ładnie, ludzi bardzo mało, zaledwie kilkanaście samochodów w tym trzy z Polski, ze dwa czeskie, jeden francuski, reszta serbskie. Uroku nie dodają zardzewiałe latarnie i resztki budynków, miejscami dno przy kamyczkowej plaży jest muliste. Ogólnie jednak bez porównania lepiej niż na miejskiej plaży w Ulcinju.

Obrazek

Jesteśmy już w Czarnogórze

Obrazek

Tutaj kupiliśmy bardzo smaczną kobasicę

Obrazek

Nadmorskie wille bywają efektowne

Obrazek

Domy w centrum miasta już mniej

Obrazek

Ta plaża zdecydowanie nie dla nas

Obrazek

Południowy skraj plaży jakby luźniejszy, ale dla nas ciągle zbyt tłoczno

Obrazek

W dole plaża Valdanos

Obrazek

Plaża Valdanos

Obrazek

Plaża Valdanos

Obrazek

Plaża Valdanos

Obrazek

Plaża Valdanos - straszą relikty minionej epoki

Obrazek

Padalec? Jeśli padalec to olbrzym, miał 80-90 cm długości


Zaznaliśmy uroków leniuchowania na plaży, pora w dalszą drogę. Jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża aż do Baru, tam zagłębiamy się w góry aby dotrzeć do Starego Baru. To naprawdę niezwykłe miejsce. Na stromych zboczach biało-zielonych gór nad miasteczkiem dominuje forteca osmańska. Przygotowując się do wyjazdu czytałem relację sprzed dwu lat, autor pisze, że miasteczko jest ciche, nieskomercjalizowane, zwiedzanie za friko, brak straganów i handlarzy. Rzeczywiście jest tu dość spokojnie, turystyka w zmasowanej postaci jeszcze tu nie dotarła, ale wejście do twierdzy już jest płatne a główna uliczka prowadząca do niej pełna jest knajpek i sklepików z turystycznym towarem. Trzeba przyznać, że witryny i ogródki knajpiane są bardzo gustowne. Ulice i chodniki w Starym Barze są strome i kamieniste, żałuję, że nie założyłem górskich butów, z podziwem patrzę na panie w japonkach. Ciekawe jest pochodzenie nazwy Bar; jeśli ktoś kojarzy z Bari, które leży dokładnie pod drugiej stronie Adriatyku to dobrze kojarzy, Bar nazywał się niegdyś Antibari.

Obrazek

Jadranka

Obrazek

Stari Bar - twierdza

Obrazek

Uliczka jest stroma a kamienie wyźlizgane

Obrazek

Uliczka w Starym Barze

Obrazek

Starobarska twierdza

Obrazek

Knajpy, knajpeczki

Obrazek

Sklepy, sklepiki

Obrazek

Brama do twierdzy

Wracamy na główną nadmorską arterię, która w zasadzie jest południowym przedłużeniem chorwackiej Jadranki. Na drodze pełno samochodów z rejestracją RUS, wiele z nich z flagą rosyjską i czarnogórską. Przy drodze zatrzęsienie reklam rosyjskojęzycznych, bywają też po angielsku skierowane do Rosjan (?). Dominacja rosyjskich turystów jest przytłaczająca. Miejscowi odzywają się do nas po rusku. Nasz plan na dzisiaj: dojechać do Budvy, zameldować się na kampie i wieczorem zwiedzić miasto, zakończyć dzień w jakiejś miłej knajpce. Mamy adres kampu i namiary GPS, wjeżdżamy w coraz bardziej strome, kręte i wąskie uliczki a kampu nie ma. Zawracamy, zapasowy kamp mamy kilka km za Budvą nad zatoką Jaz. Właściwie jest to kombinat wypoczynkowy, rozległa plaża z lasem parasoli i leżaków, dudniące disco-knajpy, na obrzeżu ośrodka jest trawiasty plac z kibelkiem, budką recepcji i kilkoma kioskami. Nie bardzo nam się tu podoba, ale już nie chce nam się szukać. Powtarza się historia z paszportem, tym razem nie chce mi się już spierać, ustępuję bo pani ma mocne argumenty – gdzie mnie będzie szukać jak coś zniszczę, na pytanie o internet prycha ze zdziwieniem. Dostajemy sporej wielkości pokwitowanie niezbędne do odebrania paszportu i jak się później okazuje do kontroli. Po kampie chodzi facet, żąda pokwitowania i sprawdza czy opłata jest zgodna ze stanem faktycznym. Jeszcze jedną ciekawostką jest fakt pobierania osobnej opłaty za wc, które jest w bardzo marnym stanie ale komfortowe w porównaniu z tym w Lubaniszcie. Zakładamy nasze obozowisko i dopiero po chwili, zauważamy, że naszymi sąsiadami są Polacy. Jest to czteroosobowa ekipa ze szczecińskiego, mają ogromny namiot, są tutaj od kilku dni. Największe wrażenie zrobiły na nich rafting na Tarze i obyczaje tutejszych kierowców. Jest już prawie ciemno kiedy idziemy na plażę, słuchamy kilkanaście minut łagodnego plusku wody. Sielankę przerywa ochroniarz prostak, który nas stąd przegania.


Obrazek

Jadranka

Obrazek

Plaża Jaz

Obrazek

Za tym półwyspem leży Budva

Obrazek

Nasz nowy kolega z Pomorza sypie żartami

Jest teraz w Polsce moda na Czarnogórę, ma być nawet poważną konkurencją dla Chorwacji. Atutem Czarnogóry jest rzekomo mniejszy tłok i niższe ceny. Przy porównywalnej atrakcyjności, porównywalnych już cenach i ilości turystów Czarnogóra ma gorszą infrastrukturę i poziom obsługi. Ponadto dużo dłuższa i trudniejsza podróż samochodem oraz rusyfikacja tego kraju odstraszy jednak wielu potencjalnych turystów z Polski, wybiorą Chorwację.

Obrazek

Droga z Kotoru w stronę Żabljaka...

...i mały fragment tej drogi na filmie

https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=3cfAO6iDbvs

Rano wyruszamy do odległej stąd o 20 km Zatoki Kotorskiej. Zatoka zwana tutaj Boką uważana jest za jedyny fiord południowej Europy, wciska się w ląd a właściwie w góry, które stromo wyrastają prosto z morza. Kilkukrotnie zatrzymujemy się aby podziwiać ten cud natury. Jesteśmy już w Risanie po przeciwległej stronie Boki. Stąd prowadzi droga do północnej części kraju. Nowa droga przebija się przez góry rozległymi zakosami i tunelami. My przez pomyłkę skręcamy wcześniej w starą drogę, pnie się ona ostrymi zakrętami stromo na zbocze. Początkowo w miarę szeroka i osłonięta krzewami z czasem staje się półką skalną na szerokość jednego samochodu, jedynie na zakrętach są mijanki. Na jednej z mijanek dajemy się wyprzedzić passatowi ze śląska rejestracją, więcej samochodów nie spotykamy. Spotykamy natomiast krowy i to w miejscu gdzie jest bardzo wąsko. Krowy chyba wiedzą co mają robić bo ustawiają się jedna za drugą przy brzegu drogi, jakoś się mieścimy. Droga staje się mniej stroma i kręta, jedziemy trawersem, z jednej strony nad głową mamy skały z drugiej przepaść, od której miejscami oddziela nas zardzewiała barierka albo fragmenty murku albo też nic. Po lewej cały czas pięknie prezentuje nam się Boka Kotorska a przed sobą mamy górę, której zbocze przecina nowa droga, z mapy wynika, ze niebawem mamy się z nią połączyć, ale wcale nie wynika, która nitka do niej prowadzi. Nasza droga bowiem rozwidla się. Stanęliśmy, aby się zastanowić, z kłopotu wybawia nas rowerzysta wyłaniający się zza zakrętu, Polak. To droga, którą on właśnie jedzie za kilkaset metrów połączy się z nową szeroką magistralą. Jest to nadal górska droga, ale jej pierwsze kilometry są dla nas luksusowe jak autostrada. Cały czas mamy górski, bardzo urozmaicony krajobraz. W pewnym momencie otwiera się przed nami rozległa dolina, w dole widzimy duże jezioro, za nim miasto. To Slansko jezero i Nikšić.


Obrazek

Boka Kotorska

Obrazek

Boka Kotorska

Obrazek

Boka Kotorska

Obrazek

Boka Kotorska

Obrazek

Boka Kotorska

Obrazek

Boka Kotorska

Obrazek

Boka Kotorska

Obrazek

Boka Kotorska - Gospa od skrpjela czyli Matka Boska Skalna

Obrazek

Boka Kotorska - Sveti Đorđe czyli wyspa Świętego Dziordzia czyli Świętego Jerzego

Obrazek

Risan, ta droga zaraz zacznie się wspinać na skały widoczne z przodu

Obrazek

Jesteśmy już ponad miastem

Obrazek

Droga jeszcze dość komfortowa...

Obrazek

... ale coraz węższa a zbocze bardziej urwiste

Obrazek

Drogę od przepaści oddzielają tylko słupki

Obrazek

Na przeciwległym zboczu nowa wygodna droga do której się zbliżamy

Obrazek

Boka powoli oddala się

Obrazek

Komfort i luz

Obrazek

Slansko jezero

Obrazek

Slansko jezero

Droga znowu wspina się do góry, odtąd stale będzie wspinaczka na grzbiet i zjazd w dół. Z niepokojem patrzę na zegary, góry pociągnęły sporo paliwa. Jest obawa czy dociągniemy do Żabljaka a góry zrobiły się bezludne, jedyna miejscowość gdzie można się spodziewać stacji to Šavnik. I rzeczywiście jest tu przydrożna mała stacyjka. Tym razem to nie Łukoil ale za to cepeeniarz odzywa się do nas po rosyjsku. Tankujemy i spokojnie dalej. Durmitor, który już od pewnego czasu pokazywał nam się i nikł teraz dumnie pręży się w swojej okazałości. To najwyższe góry czarnogórskie i jedne z niewielu na Bałkanach zagospodarowane turystycznie. W Polsce zgodnie z doktryną „góry dla wszystkich ale nie dla każdego” do partii wysokogórskich trzeba długo i żmudnie podchodzić. Tutaj można samochodem wyjechać na przełęcz i wędrować od razu w partiach graniowych. Przy tej ilości gór nie ma obawy ich rozdeptania tak jak dzieje się to Tatrach.

Obrazek

Pierwszy raz pokazuje się Durmitor

Obrazek

W drodze do Żabljaka

Obrazek

Po drodze spotykamy niewiele miejscowości, są to zwykle małe osady śródgórskie

Obrazek

Połoniny! aż chce się wędrować

Obrazek

Obrazek na lekcję geologii

W Żabljaku, który można nazwać, toutes proportions gardées, tutejszym Zakopanem jest kilka kampingów. Dobre notowania mają obydwa w przysiółku Razvršje, my zatrzymujemy się w pierwszym z brzegu o nazwie Kod Boče co polsku znaczy z bogiem, jeśli wymówisz to przez c to będzie znaczyć z butelką. Kamp prowadzą dwie panie: szefowa i jej córka. Nas melduje ta pierwsza, spisuje dane z mojego paszportu i mówi: mi smo jedna generacija, dobra godina 1955. Możemy wybrać sobie miejsce, na razie kamp jest prawie pusty. Wybieramy się na wycieczkę, dylemat jest spory, z jednej strony mam chęć wjechać samochodem na Sedlo, to wysokość prawie Kasprowego i pochodzić po partiach szczytowych a z drugiej mam dość już dzisiaj serpentyn, moja forma dzisiaj też nie jest najlepsza. Wybieramy, więc spacer do Czarnego jeziora. Szefowa mówi, że chętnie się z nami przejdzie. Idziemy razem aż do szlaku, potem ona zawraca. Rozmawiamy o górach, o kampingowym biznesie i w końcu o polityce. Jest rozgoryczona: za Tity cały świat się z nami liczył, żyło się dobrze, po co to było rozwalać. Nawet z Chorwatami można było żyć wspólnie, chociaż tyle nas dzieli, ale dlaczego oderwaliśmy się od Serbii? jedna religia, jeden język, jedna kultura, nie mogę się pogodzić. A teraz co my jesteśmy, to nie kraj, to kolonia ruskiej mafii, Rusy nas wykupują, patrzcie, tamten dom kupili i ten za ciężkie pieniądze, teraz przyjaciele a gdzie byli jak nam NATOwcy Belgrad bombardowali.

Obrazek

Kamp Kod Boče - ekipa wrocławsko-łańcucka

Obrazek

Kamp Kod Boče - widok na wschód

Obrazek

Kod Boče - nad kampingiem czuwa Savin kuk

Obrazek

Kamp Kod Boče

Obrazek

Durmitor w pełnej krasie

Obrazek

On już się napracował

Ledwie rozstaliśmy się z szefową i już mamy nowego towarzysza, to pies bardzo przyjazny, widać, że głodny i spragniony (nie ma tu potoków, kras prowadzi wodę pod ziemią). Pies od pierwszej chwili wielbi Olę, wędruje z nami aż do Żabljaka, tam gdzieś znika. Idziemy przez las i wydaje nam się, że las to tatrzański, ten sam zapach, takie same smreki i kamienie jak w Chochołowskiej. Idziemy, ale coś za długo ten nasz spacer trwa. Coraz gubimy znaki, strzałki i napisy wyrysowane na kamieniach wskazują nam inne cele niż jezioro. Za chwilę orientujemy się, że tutaj wszystkie szlaki mają te same oznaczenia, czerwona kropa na białym tle. Kiedy tak stoimy na skrzyżowaniu trzech szlaków pojawia się grupa, idą w stronę jeziora, przewodnik chyba sam niezbyt dokładnie zna teren. Skoro oni przyszli stamtąd, my stąd to trzeci kierunek będzie w stronę jeziora. Później się okaże, że przypuszczenie słuszne. Jest mi wstyd, że ja stary wyga górski, wybrałem się jak ceper, bez mapy, bez przygotowania. Nie ma tego złego…, wycieczka była dłuższa niż to było w planie ale też ciekawsza. W końcu między drzewami prześwituje Czarne jezioro – tutejsze Morskie Oko. Rozstajemy się z naszymi współwędrowcami, grupą młodzieży z różnych europejskich krajów, członkami studenckiej organizacji AEGEE. Jest nam ona bliska bo jej członkiem jest Ania, w studenckich czasach sama w Polsce organizowała spotkania ludzi z całej Europy i też uczestniczyła w wyjazdach. Podobnie jak ja wiele lat temu. Wtedy w innych realiach i na innych zasadach i choć wszystko odbywało się w pod politycznym nadzorem i z propagandową treścią to z dużym sentymentem wspominam tamte dni. Właśnie przypomniałem sobie epizod, który prawie już zatarł mi się w pamięci. Pracowaliśmy na budowie na wschodnim krańcu Ukrainy nad Morzem Azowskim, potem miała odbyć się część turystyczna. Ostatniego dnia uroczyście zaproszono nas do siedziby firmy po wypłatę. Wiedzieliśmy już ile zarobiły dziewczyny z enerdowskiego strojotriada mieszkające z nami w akademiku, ale pracujące na innej budowie. Okazało się, że o wiele więcej niż my. Tak naprawdę to każdy z nas wiedział, że nie zasłużyliśmy nawet na połowę tej kwoty, wałkoniliśmy się na tej budowie strasznie. Ale dziewczyny, Helmutki więcej od nas? Odmówiliśmy przyjęcia pieniędzy. Blady strach padł na organizatorów i na dwóch naszych partyjnych kolegów. Pat trwał ze trzy dni, odizolowano nas Polaków od pozostałych strojotriadów, afera zrobiła się międzynarodowa (podobno z naszego powodu zwołano posiedzenie Komitetu Wojewódzkiego w Częstochowie, czy to prawda to nie wiem, ale tak się mówiło, być może dla uspokojenia odpowiednika sojuszniczej władzy radzieckiej). Stanęło na tym, że pensje dostaliśmy o parę rubli wyższą niż Niemki. Reszta pobytu upłynęła nam wesoło i beztrosko z wyjątkiem tych, co zostawili tam złamane serca.

Obrazek

Polanka

Obrazek

2. Spragnionych napoić

Obrazek

Smreki jak w Tatrach

Obrazek

Szyszki smrekowe

Obrazek

Czarne (?) jezioro

Obrazek

Nasz towarzysz może się wreszcie napić do woli

Obrazek

Nasi znajomi ze szlaku

Obrazek

Crne jezero

Obrazek

Morze szczytów

Idziemy dalej wzdłuż brzegu tylko z nazwy Czarnego Jeziora, jego wody bowiem raz są srebrne za chwilę szmaragdowe, granatowe a czarne tylko pod smrekami. Jezioro swój brzeg kieruje na północ, nasza ścieżka rozdwaja się, możemy, jak domyślamy się, w prawo iść przez las do Razvršje lub prosto do Żabljaka. Z uwagi na ubogie wyposażenie (mapa, latarka a właściwie ich brak) kierujemy się ku cywilizacji, czyli do Żabljaka. Przemierzamy na piechotę całe miasteczko i dalej drogą asfaltową do Razvršje. Na kamp docieramy kiedy jest jeszcze widno. Tłok zrobił się ogromny. Kamp ten ma wiele zalet i jedną wadę, mało jest równego terenu, w końcu jesteśmy w górach. Wszyscy skupili się więc w pobliżu, przed nami Czesi z ogromnym namiotem, z lewej chrapiący w namiociku Węgier. Za Czechami trochę wyżej ekipa łańcucko-wrocławska, a za Węgrem zakopiańska. Właściwie to cały przegląd środkowej Europy. Nawet Niemcy to raczej byli ddrowcy niż wessi. Zakopiańczycy zaprosili nas na sangrię. Ja gustuję w innych trunkach, zabieram ze sobą piwo. Trunek mi nie odpowiada natomiast towarzystwo bardzo. To prawdziwi horolezcy, w tym dwoje to przewodnicy tatrzańscy. Mamy wspólnych znajomych takich jak Ujek Stasek czy Jędrek Karbowaniec, wspólne góry, wspólne plotki i zbieżne wspomnienia. Nie jest jeszcze późno, ale zrobiło się ciemno i zimno, chcemy jeszcze pogadać, wyciągamy koce i kurtki ale chłód i perspektywa jutrzejszych tras nas pokonują. Jesteśmy niemalże na wysokości Hali Gąsienicowej, na której nawet w lipcu bywa śnieg. Sangria niedopita, idziemy spać.

Obrazek

Ostatni promień słońca

Obrazek

Noc tuż, tuż

Obrazek

W drodze do Razvršje

Obrazek

Zimno!

Obrazek

Wszyscy jeszcze śpią, ja już nie

Obrazek

Poranne rendez-vouz na Jumpym

Obrazek

Kanion Tary

Obrazek

Most Đurđevića

To już prawie koniec naszej wycieczki, wprawdzie przed nami jeszcze ponad 1300 km, ale to już powrót do domu. Planujemy zatrzymać się jeszcze na słynnym moście nad kanionem Tary znanym też pod nazwą Most Đurđevića. Słynny ze swojego imponującego wyglądu i historii. Najbardziej dramatycznym momentem w historii było wysadzenie jednego z przęseł. Dokonał tego jeden z inżynierów budujących most a celem było powstrzymanie ataku włoskich agresorów. Włosi schwytali inżyniera Jaukovića i zamordowali na moście. Zatrzymujemy się po obu stronach mostu na kilkanaście minut i spoglądamy na wijącą się 150 metrów niżej błękitną Tarę (zupełnie jak w wierszyku Tuwima - Płynie, wije się rzeczka, jak błyszcząca wstążeczka). Przed nami ostatnie czarnogórskie miasto Pjevlja. Na peryferiach miasta zatrzymujemy się przy sklepie, pytam o kosovską kobasicę, tutaj takiej nie znają, są inne kobasice, kupuję dwie, jedną na drogę, drugą do domu. Ceny o 30-40% niższe niż na wybrzeżu. Korzystamy też ze stacji benzynowej i do pełna lejemy tanie czarnogórskie paliwo. Starczy nam aż do Polski.

______________________________________________________________

To jeszcze nie koniec relacji, ostatnią część zamieszczę w niedzielę.
Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do Nasze relacje z podróży



cron
Dżampering 2013 czyli sałatka bałkańska - strona 2
Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się
reklama
Chorwacja Online
[ reklama ]    [ kontakt ]

Platforma cro.pl© Chorwacja online™ wykorzystuje cookies do prawidłowego działania, te pliki gromadzą na Twoim komputerze dane ułatwiające korzystanie z serwisu; więcej informacji w polityce prywatności.

Redakcja platformy cro.pl© Chorwacja online™ nie odpowiada za treści zamieszczone przez użytkowników. Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu. Serwis ma charakter wyłącznie informacyjny. Cro.pl© nie reprezentuje interesów żadnego biura podróży, nie zajmuje się organizacją imprez turystycznych oraz nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam.

Copyright: cro.pl© 1999-2024 Wszystkie prawa zastrzeżone