Re: Opowieść o pięciu Księżniczkach, Doktorze i Kapitanie.
Część piętnasta – z dziennika jachtowego 1 września 2016 wyjście z Tijat 7:30-wejście do Uvala Hiljaca (Żut) 18:30 (wspomina Doktor)Impreza imprezą a rano wstać trzeba.
Znając zwyczaje wiem, że pobudka będzie wcześnie.
Kawę profilaktycznie szykuje wieczorem w mokce, rano tylko na gaz i gotowa.
Na pokładzie nastrój poimprezowy.
Jakieś kubki, talerze.
Sprzątam, choć nie myje (zatoczka-nie brudzimy).
Jacht już płynie.
Kawa w kubku.
Kapitańska za sterem, schodzę nastawić wodę na herbatę i … nie ma kawy, nie ma… nie ma buuuu.
Jak teraz żyć?
Okazało się, że wlałem w kropiastego i Kapitańska moją wspaniałą, aromatyczną, cudowną, włoską życiodajną (jest taka arabska legenda o kawie – kiedyś opowiem) kawę wylała z burtę.
Myslała, że to resztki wczorajszego wina.
Trudno, robię herbatę i kawę jeszcze raz.
Ryby będą dziś w tym rejonie pływać dynamiczniej.
Po pół roku we Włoszech moja kawa normalnemu człowiekowi stawia serce w poprzek.
Płyniemy, znowu żeglarsko.
Humory dopisują, śpiewamy, przebieramy się za Greków w hitonach, zmieniamy halsy.
Trenujemy trzymanie wysokiego pionu moralnego niezależnie od warunków żeglarskich i przechyłów.
Jemy i pijemy, nie to żebyśmy nadużywali, po prostu nie wypada inaczej, taki zwyczaj żeglarski.
Już Kolumb dawał na Santa Maria przydziałowe dwa litry na twarz dziennie.
Tribunj, trochę niemiłe wspomnienia z borą.
Uraz pozostał, ale trzeba uzupełnić paliwo i wodę.
Wpływamy na stację, tankujemy i uzupełniamy wodę.
To moja robota.
Woda ze zbiorników schodzi szybko, w każdym porcie, jak tylko jest okazja trzeba ją uzupełnić.
Jest tylko do mycia.
Do picia, oprócz cyca mamy też wodę w butelkach i dziwne wynalazki piwne, słodkie ale orzeźwiające.
Podawane w plastikowych wynalazkach na soki.
Te pojemniki, nader fikuśne, mają kusić dzieci, by te robiąc raban zmuszały biednych rodziców do wydawania ciężko zarobionej krwawicy na rzeczy mocno przecenione.
Kapitańska leci po zakupy, a potem dostrzega duży statek rybacki i robimy abordaż.
Operacja dość niebezpieczna bo port zatłoczony, ale dajemy rade nic nie uszkodzić i zyskać całą torbę rybek + maleńkie dwa kalmary.
Płyniemy w dość dużym wietrze i w przechyle,
Stoję za sterem
i pilnuję kursu, niby już jestem opływany i przyzwyczajony, jednak mocniejszy podmuch wiatru przygina maszt.
Pomny różnych uwag Kapitana próbuję kontrować sterem, wrażenie jest takie, że możemy się wywrócić.
Teraz już wiem, że jachty balastowe są dość stabilne i nawet wiem z jakich praw fizyki to wynika.
Za sterem tego jeszcze nie wiem.
Nie pamiętam też czy mam ostrzyć czy odpadać.
Lekko panikuję i proszę o pomoc Kapitana.
Korekta i płynę dalej, dopiero potem oswajam się z sytuacją i nawet w przechyle trzymam ster i nie kombinuję.
Trzeba się oswoić z sytuacjami różnymi, które mogą wyglądać groźnie a nie są niebezpieczne i odwrotnie wiedzieć o niewinnych z pozoru sytuacjach, mogących narobić sporych problemów takich jak niekontrolowany zwrot przez rufę – jak ktoś niedoświadczony a mocno dmuchnie to może nawet żagle podrzeć.
Wpływamy do spokojnej zatoczki.
Rufa zamienia się w rybną rzeźnię, krew spływa i wabi rekiny ludojady, ośmiornice wciągające okręty pod wodę swoimi mackami i inne lewiatany.
Niestety, tym razem nic nie przypłynęło.
Może za mało krwi?
Tymczasem rybki są pyszne.
Pod zimnego cyca wprost pieszczą podniebienie, kalmarek smakuje jak kurczak.
Miłe zaskoczenie w porównaniu z ośmiornicą serwowaną w słynnej pupleterii na Camino de Santiago, która była mdła.
Jeden talerz rybek, drugi talerz rybek, już mogę pływać na samym tłuszczu w brzuchu i nie tonąć a rybek przybywa i przybywa.
Kapitańska ma ich całą szafę jak naleśników.
Zostawiamy resztę na jutro i idziemy spać znużeni atrakcjami.