Po raz pierwszy od chwili wyjazdu spoglądamy w niebo z nadzieją słonecznej pogody. Promienie miło rozgrzewają ręce i twarze. Czujemy się zaszczyceni tym faktem. Austria powitała nas ciężkimi, granatowymi chmurami, a żegna delikatnymi białymi obłoczkami. I tak ma być!
Jedzie się przyjemnie, jezdnia sucha. Nam się nie spieszy. Pozostałym kierowcom również. Takie odnosimy wrażenie. Jak do tej pory radio zbytnio nie było nam potrzebne. No i nadal nie widzimy potrzeby korzystania z jego pomocy. Nudy brak. Są za to wspomnienia dnia poprzedniego. A dzisiejszy się jeszcze nie skończył. A będzie długi, oj bardzo długi.
Wiedeń i Bratysławę oddzielają zaledwie 66 km lasów i pól. Raz po raz na niewielkich wzniesieniach z ziemi dumnie wyrastają prężne i smukłe jak struny wiatraki. Momentami są ich takie ilości, że przypominają stada ptaków o olbrzymich nogach, które chwil kilka temu zlądowały z nieba. Słowacy również inwestują w elektrownie ekologiczne, niczym Niemcy. Przed granicą autostrada odbija bardziej na prawo, kierując się w stronę Węgier. Zresztą od samego początku na głównych tablicach informacyjnych zamiast Bratysławy widnieją napisy wskazujące Budapeszt. Trzeba uważać.
Sam przejazd przez granicę nie sprawia żadnych trudności. Dochodzi godzina 18. Do słowackiej stolicy prowadzi nas teraz zwykła, jednopasmowa, ale bardzo dobrze utrzymana droga. Być może już w przyszłym roku, tuż obok, oddana zostanie nitka autostrady łącząca te dwa naddunajskie miasta. Ruch zdecydowanie mniejszy. Gdzie się oni wszyscy podziali?
Bratysławę widać z daleka, a jeśli się przyjrzeć, potężną twierdzę o czterech wieżach usytuowanych w każdym z narożników. To zamek wzniesiony na przełomie XIV i XV wieku, 80 metrów nad lustrem Dunaju. Zamiast do niego, pojechaliśmy na jedno z najwyższych punktów widokowych. Bez mapy, bez korzystania z drogowskazów. Których i tak zbyt wiele nie ma. Na czujka. Po kilku nawrotach udało się. Już sam ten moment umocnił nas w przekonaniu, iż miejscowi kierowcy kulturą jazdy nie grzeszą.
Górujący nad miastem potężny pomnik wzniesiony przez Armię Czerwoną na cześć poległych tutaj rosyjskich żołnierzy w czasie II wojny światowej, stanowi doskonale miejsce poglądowe na cały poniższy miastowy zgiełk. A panująca dookoła cisza znakomicie relaksuje i odpręża. Warto było tutaj przyjechać. Naprawdę. Choć szkoda, że tak krótko. Może nadarzy się jeszcze okazja bliżej poznać miasto pełne słońca? Ja chcę! Magda też.
Do granicy węgierskiej jest raptem kilkanaście kilometrów. Do dnia dzisiejszego nie wiem, czy powinniśmy kupować na ten odcinek słowacką winietę, czy też nie. W każdym bądź razie nie zrobiliśmy tego. Chyba jedynym miejscem wykupu, jakie widziałem, to było uprzednie przejście graniczne. Ciężki to grzech, czy lekki? Na pewno świadomy...
Godzina 19:20. Zaczynają się dziwne, długie nazwy, na których można bez trudu zawiązać sobie język na supełek. Tak, tak. Przed nami kraina naszych wielkich braci. Madziarzy. Wielki szacunek dla ich płynnej wymowy! Heh.
Na przejściu granicznym w Rajce praktycznie pusto. A jest ogromne. Jak lotnisko. Dziwna sprawa. Pięciu facetów przed barem popija piwo. Na parkingu kilka ciężarówek. Jeszcze dziwniejsze wydają się być opłaty za winiety. Jednodniowa kosztuje 9 euro. Czterodniowa 7. Naturalnie bierzemy tę dłuższą. No chyba, że już nawet cyferek nie rozróżniamy. Szybkie siku i wio do przodu.
Mkniemy węgierską autostradą do Budapesztu. Przed nami 200 kilometrów. W pewnym momencie dołączamy do nitki, która prowadziła z Wiednia, co owocuje zwiększonym ruchem. Sporo Polaków. Część jeszcze dzisiaj zakotwiczy nad Balatonem.
Wyższe prędkości nie pozwalają nawet na sekundę dojść zmęczeniu do słowa. To podwyższone ciśnienie. Słońce powoli chowa się za horyzontem. Nadchodzi zmrok. W sumie bardzo lubię nocną jazdę. W przeciwieństwie do Magdy. Przed nami długie, proste odcinki drogi, na końcu której widać małe, czerwone światełka. Przez pewien czas jechaliśmy wspólnie z jakimś Ślązakiem. Miłe gesty i pozdrowienia dodają otuchy. Ostatnie mrugnięcie światłami i uciekamy bardziej do przodu.
Tuż przed godziną 21:00 parkujemy przed miejskim parkiem. Żeby do niego dojechać, trzeba był pokonać kilka krętych i stromych, zamieszkałych uliczek. Jest ciemno. Mapy nie mamy. Uzbrojeni w odwagę i latarki po chwili zanikamy za drzewami. Wnioskujemy, że główne wejście musi znajdować się z innej strony. Najważniejsze to zapamiętać drogę, kiedy będziemy wracać. Po chwili dołączają do nas dwie kobiety, które najprawdopodobniej zagubiły się na tej plątaninie ścieżek i chodników. W miejscach bardziej odsłoniętych, spoglądając w górę, widzimy więcej światła, słychać też innych ludzi. Idziemy w dobrym kierunku. Choć zupełnie w ciemno i nie wiadomo dokąd. Ależ stromo! Szczyt odsłania przed nami całą zagadkę. Znajdujemy się na Wzgórzu Gelerta, cytadeli wyposażonej w potężną działobitnię altyleryjską. 235 metrów ponad miastem, na końcu którego stoi 14 metrowa Statua Wolności. Jesteśmy w Budapeszcie. Spełniło się jedno z naszych całkiem niedawno powstałych marzeń. Nocny widok na stolicę Węgier... Dunaj w świetle pełni Księżyca, pałac, mosty. Widać wszystko, dookoła, 360 stopni! Co wspaniałego! Najciekawsze miejsce obserwacyjne okupuje garstka ludzi. Każdy chce popatrzeć. Również i nam udaje się wcisnąć. I jedno pytanie... Dlaczego nie zabraliśmy statywu? Ech, zupełnie wyleciało nam to z głowy. Jeszcze przed wyjazdem.
Ponieważ na wzniesieniu silnie wiało, w dość krótkim czasie zrobiło nam się zimno. Mimo to dzielnie próbowaliśmy sfotografować Bude i Peszt. Średnio na 10 zdjęć może jedno się udawało. No ale brak sprzętu może nas niejako tłumaczyć. Ale było super! Warto, naprawdę warto.
Uniesieni wrażeniami bez trudu odnajdujemy naszą boczną ścieżkę, która po 15 minutach marszu doprowadziła nas do auta. Biedaczek, zasnął sobie, hihi. Nawet się nie baliśmy!
Szybka herbatka z termosu, mała przekąska i możemy zjechać niżej. Bardziej do centrum. Dużo jednokierunkowych ulic. Dwa razy objeżdżamy kilka z nich i jest. Udało się znaleźć wolne miejsce. Podjazd pod wysoki krawężnik okupiony zostaje "spaleniem gumy". Wszystko byłoby w porządku z tą gumą, gdyby nie fakt, że po drugiej stronie ulicy znajduje się nocny klub dla niesfornych mężczyzn. I tylko mężczyzn... Mimo to, postanawiamy zostawić wszystko tak jak jest i pochodzić wzdłuż bulwarów okalających Dunaj. Dwa miliony mieszkańców, a taki spokój. Nie na długo! W przeciągu raptem 10, no może 15 minut przejechało przed nami na sygnale może z 10 jednostek miejskiej straży pożarnej. Ależ hałasu narobili! Pewnie się coś pali, a może chłopacy mają nocne ćwiczenia?
Ponieważ nóżki zaczęły dawały oznaki zmęczenia postanowiliśmy z Magdą wrócić do auta i powolutku zbierać się w dalszą drogę. Jeśli się uda, to maksymalnie do Szekszard'u. Tyle dzisiaj przygód, tyle miejsc. Dlatego nie spodziewaliśmy się, że coś nas może tej nocy jeszcze czekać...
(c.d.n.)