napisał(a) Tomasz W » 13.06.2012 11:09
Czytając wypowiedzi poprzedników przestrzegał bym przed huraoptymizmem w meczu z Czechami. Jesteśmy teraz naładowani mentalnie po remisie z Ruskimi, ale Czesi są cwani i potrafią zaskakiwać. Liczę na odpowiednią koncentrację naszych i ambicję. Tym możemy przewyższyć Czechów i spróbować sprawić im bęcki. Ale łatwo nie będzie.
Poniżej przedstawiam ciekawy wywiad z Wojciechem Kuczokiem za GW. W większości zgadzam się z jego opiniami więc wklejam całość. W szczególności zgadzam się z nim, że bardzo ważną rolę we wczorajszym meczu odegrali nasi "niechciani" a szczególnie Polański.
Kuczok: Trzeba nisko upaść, żeby cieszyć się z remisu z Rosją we własnym kraju
Wojciech Staszewski: Do przerwy 0:1, jak w książce Adama Bahdaja.
Wojciech Kuczok: - Do przerwy wszystko wyglądało tak jak się spodziewałem, czyli nie najlepiej. Stracona bramka, stracona wiara. A po przerwie strzał rozpaczy Błaszczykowskiego i euforia jakbyśmy wygrali mistrzostwo świata. Tylko, że to nie ani zwycięstwo, ani nawet zwycięski remis, jedynie remis, który przedłuża nam nadzieje o cztery dni. Jak nisko trzeba upaść, żeby cieszyć się z remisu z Rosją we własnym kraju?
Bo to Rosja!
- To dlaczego się tak cieszyliśmy, że wylosowaliśmy najłatwiejszą grupę? Dlaczego się cieszyliśmy z tej Rosji i uważaliśmy, że będziemy mieli pierwsze miejsce w grupie.
Wojna polsko-ruska zaczęła się już przed meczem od natarcia naszych chuliganów.
- I co z tego?
Lekki obciach przed światem.
- To może i dobrze. Żeby świat nie myślał, że Polska to kraina mlekiem i miodem płynąca, że mamy tylko piękne stadiony i jesteśmy bardziej kulturalni niż kibice z Anglii czy Holandii. Trudno mi to jednak komentować, bo nie widziałem tego, spieszyłem się na mecz.
A rosyjską flagę przed meczem pan widział - tę z wojownikiem i napisem "This is Russia"?
- To zwykła sektorówa, jak z polskiej ligi. Rycerzyk z mieczem, ale nie wymierzonym w nikogo konkretnego. W Rosji chyba bliżej jest kibicowi ligowemu do tego, który chodzi na mecze reprezentacji. U nas przepaść między kibolami, a tzw. piknikami czy Januszami jest większa.
Może dobrze, że wojna polsko-ruska odbywa się dziś na stadionie?
- I w dodatku jest remis, a policja już wcześniej mówiła, że w przypadku remisu maleje zagrożenie agresji którejkolwiek ze stron. Ale może można było przez pół roku przygotować społeczeństwo, że to nie będzie starcie w wojnie na słowa i wyzwiska, tylko mecz?
Mecz miał poprawną fabułę, prawda? Najpierw nieszczęście, załamanie, potem odwrócenie ról prowadzące do happy endu.
- Tak, to była podręcznikowa, wręcz hollywoodzka konstrukcja. Ta z Grecją była inna, awangardowa. Wolę już, kiedy piszemy w meczu normalną historię. W spotkaniu z Rosją zdziwiło mnie, że polska reprezentacja zagrała w drugiej połowie lepiej niż w pierwszej. Po meczu z Grecją już w coś takiego nie wierzyłem.
Stracił pan wtedy wiarę?
- Straciłem wiarę w trenera Smudę w drugiej połowie meczu z Grecją. Miałem wrażenie, że on przygotował piłkarzy na pierwsze 30 minut tego turnieju. Okazało się, że nie, ale nie odzyskałem wiary w to, że Smuda kontroluje sytuację, że ma wystarczający warsztat trenerski. Ta drużyna też już chyba rozumie, że to, czego dokona, będzie się działo niezależnie od trenera Smudy. Natomiast podtrzymuję wiarę w gigantyczny fart trenera Smudy.
Gigantyczny fart?
- On jest jak święty szaleniec. Działa intuicyjnie. I rzeczywiście ma szczęście. Tak jak drużyna Piechniczka w 1982 r. Wtedy wystarczyło półtora meczu - druga połowa z Peru i wygrana Bońka z Belgią - żeby zdobyć trzecie miejsce na świecie. Reszta to były remisy plus porażka z Włochami, a mecz z Francją był już o pietruszkę. Może ze Smudą będzie podobnie?
Jaki odpowiednik literacki dla trenera by pan znalazł? Nikodem Dyzma?
- To byłoby krzywdzące, bo Smuda ma osiągnięcia w futbolu krajowym. Ja go kojarzę bardziej z Wałęsą. I to nie tylko dlatego, że obaj, kiedy próbują się wypowiedzieć, to tworzą rodzaje hybryd, które trzeba tłumaczyć na polski. Ale obu wiatr historii porwał w dobrym momencie, znaleźli się w odpowiednim miejscu w dobrym czasie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby Smuda był Wałęsą polskiej piłki.
A kto był dla pana dziś bohaterem?
- Polański, facet od czarnej roboty.
Po bramce strzelonej ze spalonego zaklął po polsku, z ruchu warg można było przeczytać.
- Ja też krzyknąłem jakąś monosylabę przeplecioną "kurwą". Ale u Polańskiego to nie dziwne, on mówi świetnie po polsku, pewnie lepiej od Smudy. Bardziej mnie dziwiło, że podczas hymnu nawet Perquise śpiewał. To bohater na miarę człowieka radzieckiego, grał okrwawiony, z dziurą w nodze.
To pana pociąga w futbolu, te bohaterskie kreacje?
- To zostało zdeterminowane przez moje dzieciństwo. Moja przestrzeń dźwiękowa była wypełniana z jednej strony przez ryki ze stadionu Ruchu Chorzów, który wtedy rządził w Polsce, a z drugiej przez wrzaski z meczów naszej reprezentacji na Stadionie Śląskim, który wtedy był największy w Polsce. Nie mam wyjścia, na piłkę nożną reaguję do dziś z żywiołowością dziecka.
Źródło: Gazeta Wyborcza