Przejazd przez góry zaowocował rozgrzaniem hamulców do czerwoności i odklejeniem się kołpaków od kół. Co zaowocowało podniesieniem emocji w samochodzie i przymusowym odpoczynkiem przy drodze do wystygnięcia płynu hamulcowego. Wywiało nas aż w okolice miasta Veles na rzeką Wardar. Nawet w tamtych latach wyjeżdżając z siermiężnej Polski tamten region Jugosławii wydawał się bardzo biedny. Lecz ludzie zamieszkujący tamtą okolicę okazali się otwarci i wielce przyjaźni.
Zjechaliśmy z głównej drogi w dolinę polną drogą prowadzącą do rzeki. Dróżka ku naszemu zaskoczeniu prowadziła przez wszechobecne pola arbuzów. Dojechaliśmy do rzeki, zagajnika i rozłożyliśmy namioty do spania. Wydawało się nam, że przez nikogo nie zostaliśmy zauważeni. Jaki było nasze zdziwienie, gdy zaczęły nas w takim zaciszu odwiedzać tubylcze wycieczki. Do oswojenia tubylców przez rodziców i znajomych, z którymi podróżowaliśmy posłużyły nieprzebrane ilości „Słonecznego Brzegu” zakupionego w celach spożywczych w Bułgarii, z której jechaliśmy. Tubylcy okazali się bardzo gościnni i przyjaźni. Zaopatrywali towarzystwo w rakiję i nieprzebrane ilości arbuzów. Pewnego dnia chłopaki we czterech przynieśli takiego arbuza, że ledwo szli pod jego ciężarem i olbrzymią wielkością. Nigdy już w życiu nie jadłem takich dobrych arbuzów jak nad Wardarem. Rolnicy nauczyli nas rozróżniać arbuzy dojrzałe od tych zielonych. Tą naukę pamiętam i stosuję do dnia dzisiejszego.
Wardar w tamtym regionie był i pewnie jest czyściutką rwącą i bardzo zimną rzeką. Podczas szaleństw w rwącym nurcie wraz z jugosłowiańskimi rówieśnikami poznawałem język Macedoński, a oni Polski. Że tak powiem hymmmm…


.png)
.png)
.png)
.png)