Słodko- gorzki dzień.Dzień zaczął się słodko.
Na terenie campu od godziny 7 do 12 jest czynna piekarnia, więc dzień zaczęliśmy naszymi ulubionymi ciastkami z nadzieniem jabłkowym. Cały rok tęskniłam za tym półfrancuskim ciastem i owocowym środkiem. Oczywiście po dwóch dniach okazało się, że nie da się tego jeść codziennie, ale na pierwsze śniadanie się nadawało.
Śniadanie, szybka kawa i w drogę... narazie do Mali Losinj do kapitanatu po winietkę.
Jak przystało na kapitanat, znajduje się on w porcie, który jest chyba najładniejszym jaki widzieliśmy... i pewnie dlatego nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia.
Do środka wejście oczywiście obowiązkowo w maseczkach.
Formalności załatwione, można w końcu wypłynąć.
Najpierw płyniemy w kierunku Osoru, sprawdzić, czy zmieścimy się pod zwodzonym, a właściwie obracanym mostem. Most dla łódek otwierany jest dwa razy dziennie- o 9 i 17. Warto też o tym pamiętać planując wycieczki samochodowe, bo można trafić na półgodzinny obowiązkowy postój.
Wracając do dylematu wielkości... pod mostem się mieścimy.
Za pierwszym razem robi wrażenie, ale poźniej nie będzie już tak zadziwiał... zupełnie jak z tunelem Pitve na Hvarze.
Kręcimy się trochę po drugiej stronie...
... i obieramy kierunek na jakąś zatoczkę.
Na początku był pomysł, żeby popłynąć na plażę Sv. Ivan, ale stwierdziliśmy, że może na pierwszy raz poszukamy czegoś bliżej.
Plaże przy Ustrine fajnie wyglądały na googlowni, ale na żywo to jakoś tak nie bardzo, więc połynęliśmy kawałeczek dalej i znaleźliśmy fajną plażyczkę.
Nareszcie paznokcie wpisują się w klimat.
Po dłuższym plażowaniu postanawiamy wrócić zaglądając jeszcze w jedną zatoczkę, która znajduje się po drugiej stronie kanału prowadzącego do mostu.
Mapka pierwszej wycieczki. Czerwony X to nasza pierwsza zatoczka, a różowa linia to... odległość, którą musieliśmy przebyć na wiosłach.
W taki właśnie gorzki sposób skończyło się nasze wyczekane pływanie. Silnik odmówił posłuszeństwa. A miał być po przeglądzie, igła.
Łódka to nie gumiak i wiosłowało się tak, że mogło się wydawać, że stoimy w miejscu. Sytuacja na pierwszy rzut oka wydała się beznadziejna i można było tylko dzwonić po pomoc, ale jak już wspomniałam w pierwszym odcinku... jesteśmy trudni do zabicia.
Na szczęście wiatr nam sprzyjał i Arturo z bimini zrobił żagiel i w czasie kiedy ja znajdowałam mechanika, który zajrzy w silnik, łódź właściwie bez naszej pomocy
mknęła w kierunku campu.
Na koniec trzeba było trochę mocniej popracować, bo zwiało nas trochę za daleko, ale cali i zdrowi (oprócz silnika, który zdrowy na pewno nie był
)przycumowaliśmy na naszym miejscu. 29 kilometrów zaliczone.
Nie powiem- było nerwowo, momentami tragicznie, a na pewno gorzko, ale wieczorem przy butelce białego wina i pysznych ćevapčići stwierdziliśmy, że najważniejsze jest to, że daliśmy radę. Mechanik umówiony na jutrzejszy poranek, więc cały dzień postanowiliśmy uznać, że kolejną przygodę, która tylko dowiodła, że razem dajemy radę.
Żeby nie było... gość, który zapewnił nas, że silnik jest żyletą na pewno musiał odczuć na sobie nasze zdenerwowanie. Takich rzeczy się ludziom nie robi... chyba, że to tylko my mamy takie naiwne podejście do tych spraw.
Tak właśnie wyglądało nasze pierwsze pływanie po Jadranie.