Muntii Rodnei: Vf.Ineu, Vf.Omului
Najkrótsza droga z północnych obrzeży Gór Rodniańskich, z okolic Borsy, na południowe, w okolice miejscowości Rodna - prowadzi przez przełęcz Rotunda. Najkrótsza, ale nie najlepsza. To leśna, górska droga. Już takimi jeździłem w Muntii Apuseni i czuję się nieswojo, mając w perspektywie przejazd taką drogą po ciemku. Ale - co robić...
Na szosie naciskam gaz dosyć mocno, starając się nadrobić odrobinę spóźnienie. Najpierw podjazd na przełęcz Prislop, potem zjazd w kierunku Carlibaba [kyrlibaba]. Bawi mnie ta nazwa - po turecku znaczy: "Brudny Ojciec". Przed tą miejscowością mam skręcić w prawo w góry. Mijam różne odgałęzienia, ale brak jakiegokolwiek oznakowania. W końcu dojeżdżam do jakiejś miejscowości, oczywiście również żadnych tablic. Według mapy, to musi być Kirlibaba. Znajduję tę nazwę na urzędowym budynku. Zawracam wóz i po kilku kilometrach wybieram jeden ze zjazdów. Przed wjazdem w las stoją dwie wielkie ciężarówki z drewnem. Upewniam się, że to jest moja droga. Obym tylko nie spotkał takiej ciężarówki na trasie... Droga na przełęcz jest lepsza, niż się spodziewałem. Gorzej sprawa się przedstawia po drugiej stronie. Zapada zmrok; na szczęście nie spotykam nikogo jadącego naprzeciw. W pamięci mam widok auta w rzecznym parowie, jakie mijałem trzy dni wcześniej. Jest już zupełnie ciemno, gdy pojawia się asfalt. Jeszcze parę miejscowości i skręcam w Rodnie do mojego planowanego noclegu - Valea Vinului. Wyjeżdżam poza ostatnie zabudowania i wkrótce dojeżdżam do... bramy fabryki w poprzek drogi. Cóż, wracam kawałek i parkuję tuż przy ostatnim budynku. Jestem na miejscu.
Rano startuję przed wschodem słońca; głęboka dolina jeszcze ogranicza ilość wpadającego światła. Dochodzę do bramy, zastanawiając się, którędy ominie ją szlak. Okazuje się, że brama uniemożliwia wyłącznie wjazd. Obok niej można przejść na piechotę. Postępując za czerwonymi trójkątami, przekraczam teren opuszczonej, zdewastowanej fabryczki i wchodzę w cienkie gardło wąwozu.
Wyżej droga wspina się nieco na zbocze i wygodnie doprowadza do górnej granicy lasu. Tu lekka konsternacja: droga zanika, a znak na odłupanym kamieniu może być fragmentem trójkąta, a może być częścią strzałki, wskazującej kierunek marszu. W pierwszym przypadku należy iść w górę, w drugim - trawersować w lewo. Wybieram strome podejście owczymi ścieżkami i wkrótce zaczynam podejrzewać, że nie o to chodziło.
Trawersuję w kierunku szałasów w kiepskim stanie i dostrzegam metalowy słupek, który w okresie swojej świetności malowany był w biało-czarne pasy. Od niego już porządna ścieżka, nawet dobrze oznakowana, wyprowadza na grzbiet, którym w kilka minut dochodzę do pustej cabany Salvamontu. Drewniany budynek jest w dobrym stanie, dosyć czysty, w środku stół, ławy, piec, drewno oraz resztki prycz. Puste otwory okienne na piętrze dbają o prawidłową wentylację.
Stąd przyjemna, grzbietowa ścieżka konsekwentnie prowadzi w kierunku mojego pierwszego szczytu - Vf. Ineu. Pogoda wspaniała, widoczność dobra, tylko w dolinach gdzieniegdzie delikatne mgiełki zbijają się w białe fale. Przede mną wyrasta piramida szczytowa Ineu i po chwili staję na wierzchołku.
Rozglądam się naokoło - tak, to chyba najpiękniejszy szczyt całego pasma. Wysunięty odrobinę poza główny grzbiet, opada na zachód skalno-trawiastymi urwiskami. Panorama przepiękna; na pd.-wsch., poza niskimi górami Bargau [byrgau], wypatruję Kelimenów, w które mam zamiar wejść następnego dnia. Są niższe od Gór Rodniańskich ale widać je całkiem dobrze.
Ze szczytu ruszam na zachód, w kierunku Omula, wypatrując w oddali jakichś ścieżek, które mógłbym wykorzystać do zamknięcia pętli - znów mam w planie powrót bez szlaku. Widzę jakieś ślady, powinno być dobrze. Tymczasem, szeroki początkowo grzbiet, zwęża się, tworząc chwilami coś na kształt grani. Raz za czas trzeba się wspomóc rękami. Spoglądam za siebie - Ineu nie traci na atrakcyjności. Wprawdzie powoli maleje w oczach, za to na tle jego zachodniej ściany wyraziście zarysowuje się spadający ostro na północ główny grzbiet.
Nagle... widzę kogoś idącego mi naprzeciwko. Po poprzednim dniu, kiedy całe góry miałem tylko dla siebie, tym razem przychodzi mi je dzielić. Przystajemy i już po chwili okazuje się, że nieznajomy ma na imię Łukasz i jest z Wodzisławia. Jego kolega został przy plecakach a Łukasz postanowił skoczyć na lekko na Ineu. Mówi, że oprócz mnie spotkał tylko parę dni temu niemieckojęzyczną parę w rejonie Pietrosa. Aa! Też ich spotkałem.
Po chwili rozmowy rozstajemy się i zaczyna mnie intrygować jedna myśl. Skoro spotkaliśmy tamtą parę w tym samym rejonie, chyba w tym samym czasie, to... czy Łukasz nie był jednym z tych dwóch chłopaków, których spotkałem godzinę przed nimi?... Wiem, że ja mam kiepską pamięć do twarzy i jest całkiem prawdopodobne, że nie rozpoznałbym go dwa dni później, ale czy jest możliwe, że on w ogóle zapomniał, iż spotkał wtedy jeszcze kogokolwiek innego??... Być może nigdy się już tego nie dowiem.
Tak sobie rozmyślając, osiągam wierzchołek Omula. Na wyciągnięcie ręki mam mój wczorajszy pierwszy szczyt - Gargalau. W jego kierunku odchodzi szlak a ja rozpoczynam zejście, wyszukując w trawach owczych ścieżek. Nie dochodząc do przełęczy przed Vf. Corongisu [korondżiszu], skośnie trawersuję do zauważonych wcześniej, a teraz niewidocznych szałasów. Znów ostre trawki zaczynają gościć w moich butach ale - nic to! Jest tak pięknie, że nawet mi to nie przeszkadza.
Od szałasów już wygodną ścieżką opuszczam się na dno doliny, gdzie mnie czeka całkiem przyzwoita droga. Niestety, wkrótce droga porzuca dotychczasową przyzwoitość i coraz częściej scala się w jedno z korytem rzecznym. Skacząc po kamieniach, forsując drobne przeszkody z gałęzi, jakoś brzegami poruszam się w dół doliny. Do momentu, gdy woda zaczyna wypełniać już cały wąwóz...
Chwilę wcześniej w prawo na zbocze odchodziła wąska ścieżka. Poszła w górę, czy tylko stanowi wariant dla tych, którzy pływać nie lubią? Cóż, sprawdzam. Ufff, okazuje się, że ścieżka prowadzi na wysokości 20 - 30m nad dnem doliny, by wkrótce się obniżyć i w końcu dojść do drogi w miejscu, gdzie ta wyraźnie dystansuje się od koryta rzecznego. Teraz już bez żadnych niespodzianek docieram do Valea Vinului, gdzie stoi mój samochód.
Jest w miarę wcześnie, powinienem bez problemów zdążyć przejechać w do Gura Haitii w Kelimenach. Zastanawiam się tylko, czy wrócić leśną drogą przez przełęcz Rotunda do Carlibaba i dalej do Vatra Dornei, czy lepiej nadłożyć 70km i pojechać wygodną, asfaltową drogą?.. Decyduję się na wygodny asfalt, nie przypuszczając nawet, jak wielki błąd właśnie popełniam i opuszczam Góry Rodniańskie.
W myślach sporządzam bilans mojego w nich pobytu. Udało mi się z pogodą i - mimo krótkich, październikowych dni - sporo przejść i zobaczyć. Góry są naprawdę piękne i czuję wypełniającą mnie radość i mnogość wrażeń. Być może jeszcze tu wrócę, chociaż w Rumunii jest tyle wspaniałych miejsc a życie takie krótkie...
Przyszłość pokaże. A na razie - przede mną kolejny cel: nowe góry, nowe wrażenia...
Więcej fotek z opisanej trasy pod adresem:
http://wfs.freehost.pl/Rumuna06/Rumuna06.html
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.cba.pl
http://wfs.freehost.pl