Kolejny ranek wstaje pochmurny. Opóźniam podjęcie decyzji - najpierw zjeżdżam 8km z powrotem pod ruiny zamku Poienari. Gdy przygotowuję się do spaceru, obstępuje mnie spora gromada psów. Są przyjacielskie, ale wścibskie; omal nie porywają mi buta, a na szelest worka foliowego skaczą na mnie, dopominając się o poczęstunek. Gdy ruszam w stronę ruin, towarzyszy mi cała wataha - cóż, moje towarzystwo rośnie w siłę...
Ostrym marszem szybko dostaję się do zamku, ale to tylko marne resztki murów, wyposażone w psujące wrażenie betonowe schody i metalowe poręcze. Za to położenie piękne - zamek Drakuli dominuje wysoko nad zakrętem doliny, oferując piękne widoki w dół. W górę - to już tylko chmury.
Wracam do wozu i podjeżdżając w kierunku tunelu pod głównym grzbietem, zatrzymuję się jeszcze przy jeziorze, którego wczoraj po ciemku za dobrze nie widziałem. Potem kurs w górę; widoczność kończy się na wysokości schroniska Pârâul Caprei ([pyryul kaprei] Kozi Potok). Trochę wyżej wychodzę jeszcze z wozu przy wodospadzie Capra, ale jego początek ginie gdzieś we mgle.
Od tego momentu widoczność maleje z każdą chwilą i wkrótce nie sięga dalej niż kilka metrów. Światła przeciwmgielne nic nie dają - przebijam się przez mleczny świat z duszą na ramieniu. Nie zawsze w porę zauważam, że jestem akurat na serpentynie, co powoduje czasem konieczność wykonania dodatkowych manewrów. Na szczęście, nikt inny nie wpadł na pomysł przejazdu tą drogą o takim czasie. Nie jestem do końca pewien, czy nie będę musiał wracać, jeśli się okaże, że tunel jest już zamknięty.
Nagle szarobiel wokół mnie gwałtownie ściemniała - w pierwszym momencie się wystraszyłem i dopiero po chwili do mnie dociera, że jestem w tunelu. W ogóle go nie zauważyłem - dobrze, że był otwarty, bo pewnie bym się zatrzymał dopiero na jego wrotach. A w tunelu mgła niewiele rzadsza. Temperatura spadła poniżej zera, a po przejeździe na drugą stronę gór - dodatkowo deszcz. To jest kropka nad "i" - koniec mojej tegorocznej rumuńskiej eskapady. Zjeżdżam nadal bardzo powoli i ostrożnie; cokolwiek zaczyna być widoczne dopiero na wysokości Bâlea Cascada [bylia kaskada], ale deszcz pada w dalszym ciągu.
Śniadanie robię dopiero po zjeździe do głównej szosy. Deszcz zamienił się w kapuśniaczek; gór nie widać wcale. W myślach przebiegam ponownie przebyte trasy, odwiedzone miejsca. To był zdecydowanie najmniej udany z moich rumuńskich wypadów. Czy żałuję, że w ogóle przyjechałem? Nie! Skądże! Szkoda wprawdzie, że często nie widziałem nawet gór, po których chodziłem, ale nie pozwoliłbym sobie tych dni odebrać. Czy w takim razie jestem zadowolony z wyjazdu? Nooo, mogło być lepiej. Ale cóż - to tylko jeden powód więcej, by tu powrócić. W głowie, oprócz mapy miejsc do zobaczenia, powstaje mapa miejsc do koniecznego powtórzenia. Tylko, kiedy ja to wszystko zdążę?..
Mijają kilometry, pogoda się poprawia. Kiedy mijam Cluj, świeci ładne słońce, nad głową mam kawał błękitu. Ale po lewej, w górach Apuseni (Zachodnie), wierzchołki nadal tkwią w chmurach. Pod nimi ciemnozielone plamy lasów iglastych oraz... białe plamy polan. Spadł śnieg.
Pozdrawiam,
Franz
http://wfs.freehost.pl
http://wfs.cba.pl