alessandro1977, mnie pan na szczęście czosnkiem nie atakował, więc niemiłych uczuć do niego nie żywię

.
Uwaga, uwaga, do braćkiej braci!!!

Dziś przenosimy się na Brać

.
Najpierw trzeba cały ten majdan upchać do Astry, bynajmniej nie kombi

.
Plus cztery dorosłe sztuki.

Nie, krzesełek i stolików nie pakowaliśmy na szczęście

.
Jak to zrobiliśmy, nie wiem, ale jakoś ten bajzel się zmieścił. Co prawda dziękowaliśmy niebiosom, że jedziemy w sumie niewiele ponad godzinę, bo nogi mieliśmy mniej więcej pod brodą, a wszelki ewentualny ruch ręką mógł zburzyć te misterne piramidy

.
Żegnamy się wylewnie z doktorem i jego siostrą, wstępnie umawiamy się na przyszły rok

i ruszamy na Split. Po drodze mijamy pożar

.

Zahaczamy jeszcze o Tommy'ego i tam robimy niewielkie zakupy.
Chwilę zastanawiamy się, czy kupić kilogramową puszkę tuńczyka

.

Stwierdzamy jednak, że... nie ma dla niej miejsca w samochodzie.
Docieramy w upale do spilckiego portu. Teoretycznie do promu mamy ok. 1.5 godziny, więc spokojnie ustawiamy się w sporej już kolejce (sobota!) i kupujemy bilety. A tu nagle pojawia się prom...

Trochę się jeszcze rozglądamy.


No i odpływamy... nadal się rozglądając...




Czy leci z nami pilot?


Słońce oślepia, ale ja uparcie wypatruję Sutivanu... W końcu - jest! Lekko niewyraźny, ale jest

.

Po paru chwilach dopływamy do brzegu, wita nas uśmiechnięty Supetar.



Zjeżdżamy z promu i jedziemy szukać naszego miejsca przeznaczenia. Pomna wskazówek Muliness sprzed dwóch lat każę zjechać z ronda zupełnie bez sensu, dzięki czemu lądujemy na dzień dobry w wąziutkich uliczkach Supetaru

. Na szczęście z pomocą "Tereski" i własnych oczu udaje nam się wrócić na właściwą drogę i już bez przeszkód docieramy do Sutivanu. Tu udaje nam się zaparkować niezbyt daleko od kwatery, a ja ruszam szukać wejścia do domu babci. Drugi strzał jest celny - rozpoznaję uliczkę, schodki i samą babcię, która czeka na tarasie

. Zaraz woła też swoją córkę, która, jak się okazuje, jest odpowiedzialna za kontakty z gośćmi

.
Powiem tak, w Rogoźnicy poczułam się jak w domu, gdy tylko tam po roku wróciłam.
Natomiast w domu babci od pierwszych chwil czułam, że jestem u siebie.
Może to z powodu naprawdę ciepłego przyjęcia, może dlatego, że ten dom, to po prostu dom, a nie żaden apartament... Nie wiem, po prostu poczułam się jak na wakacjach u własnej babci.
Miłka pomogła nam przydźwigać bagaże, a krzepę miała, że nie powiem

. Na stole w kuchni czekały na nas faworki, a po chwili na tarasie wspólnie z gospodynią popijaliśmy orahovicę domowej roboty...
Pierwszy rzut oka z tarasu na port i okolicę.



Przed słońcem miał nas chronić parasol winorośli, jednak z powodu czteromiesięcznego braku kiszy winogrona trochę jakby... biedniutkie...



A oto i on! Osławiony bimbom, który dla części naszej wycieczki okazał się utrapieniem i nieco uprzykrzył im pobyt u babci. A tak niewinnie wyglądał w tej gorącej ciszy na babcinym tarasie...

