Meksyk ogólnie to biedny kraj. Jak wszędzie jest tu mała grupa bogatych, praktycznie nie ma klasy średniej, a połowa społeczeństwa żyje poniżej granicy ubóstwa.
Stan Chiapas, zamieszkały przez ludność rdzenną- potomków Majów, należy do najbiedniejszych. Poszczególne plemiona osiedlone w wiosko-miasteczkach żądzą się swoimi prawami. Władze federalne i policja nie wtrącają się w to co robią Indianie.
W USA kwestie przejazdu/wstępu na tereny Indian są rozwiązane w cywilizowany sposób; po prostu kupuje się okresowy permit lub płaci za pojedynczy wjazd na ich teren.
Tu wszystko jest możliwe.
Przede wszystkim drogi są bardzo złej jakości, a na odcinku 170 km było dzisiaj prawie 200 progów zwalniających. Po drodze łazi wszystko, a rozjechanie kury wiąże się z koniecznością zapłacenia „mandatu” umownej wielkości od kilku tysięcy pesos w górę, przy czym zapłaconej kury nie można sobie zabrać, czego doświadczył kiedyś nasz kierowca.
Co jakiś czas organizowane są blokady dróg, np. w postaci zwalonego drzewa, zmuszające turystów do płacenia haraczu. W ciągu ostatnich lat nie powtórzyły się wypadki chyba z 2018, kiedy to na tej drodze stracił życie polski rowerzysta i para turystów. Prawdopodobnie za dużo widzieli albo odmówili uiszczenia opłaty. Niestety, o pomocy policji w takich sytuacjach można zapomnieć.
Zdaniem naszej pilotki Kasi warto żyć w dobrych stosunkach z miejscowymi, nawet jeżeli są to przestępcy. Wiedza o ich planach pozwala jej spokojnie prowadzić wycieczki, ale ma swoją cenę. Na kawę zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie należało bez dyskusji zapłacić 2x więcej niż gdzie indziej.
Utrudnienia dotyczą też wstępu do atrakcji leżących na ziemiach indiańskich. Oficjalnie pieczę nad zabytkami sprawuje państwo i kasuje za wstęp. Tu trzeba wykupić drugi bilet od Indian. Jeden był skanowany, drugi przedzierany lub dziurkowany.
Mimo, że pilotka sama mogła nas oprowadzić po zabytkach, w imię dobrych stosunków z miejscowymi, płaciliśmy lokalnemu przewodnikowi.
Do autokaru Kasia zaprosiła Indiankę z grupy etnicznej Tzotzil, urodzoną w wiosce San Juan Chamula.
Kobieta ma około 40 lat. Kiedy się urodziła naprawdę nikt nie wie; podobno przed Wielkanocą, tylko którą? Na szczęście nie zmuszono jej do małżeństwa, wtedy musiała by mieć kilkanaścioro dzieci. Rodzice opuścili wioskę bo ojciec znalazł zatrudnienie w dużym majątku. Właściciel nakłonił go żeby wysłał dziewczynę do szkoły, dzięki czemu skończyła podstawówkę. W dzieciństwie marzyła o tym żeby zjeść jajko albo całego loda. Mama kiedyś kupiła loda niepełnosprawnemu bratu, ale ona mogła tylko polizać. Rzuciła naukę bo musiała pracować. Teraz nie jest jej źle, może wszystko kupić bo robi pamiątki z koralików i sprzedaje turystom. Pomaga rodzicom i bratu.
Ubrana była w tradycyjny strój- spódnicę z przepaską z wełny czarnego barana. Wełniany materiał kobiety tłuką o kamienie w rzece żeby był jak najbardziej pozaciągany i puszysty; im grubsza warstwa kłaków tym bardziej wartościowy. Bluzka powinna być haftowana ręcznie, takiej dziewczyna nie miała.
Wysiedliśmy na parkingu przed bramą wjazdową, dzisiaj
San Juan Chamula to już małe miasteczko. W niedzielę odbywa się tu targ. Od razu obstąpiły nas kobiety, które w bardzo nachalny sposób oferowały swoje wyroby.
Miejscowy cmentarz, na grobach leży jedzenie.
Taką maskę od nich kupiłam, jest naprawdę wykonana ręcznie z kawałka sosny.