15 września, piątekBudzimy się skoro świt po około 5-6 godzinach snu. Nie jest to dużo

, ale tak wyszło i musi to wystarczyć. Jest bardzo zimno

około 10 stopni zaledwie, dlatego zbieramy się bez ociągania, zwłaszcza że lekko pokapuje mżawka. Ale gdy robi się całkiem jasno, widać że chyba będzie się przecierać, chmury rzedną.
Jak zwykle jadąc w tamtą stronę nie zatrzymujemy się na śniadanie, konsumujemy wcześniej przygotowane kanapki podczas jazdy, dzięki temu zaoszczędzamy sporo czasu. Po około 2 godzinach meldujemy się na granicy serbskiej, ostatnio przez strajk straciliśmy tu półtorej godziny

, tym razem przejście w Tompie jest kompletnie puste. Aha, zapomniałbym

, nowość – na tej trasie przez Węgry zanotowałem 4 fotoradary

, nie było ich wcześniej. Łatwo dość się na nich złapać bo znak informujący stoi tuż przed urządzeniem, na dodatek nie jest zbyt duży i nie rzuca się w oczy. W drodze powrotnej skrzętnie spisywaliśmy miejsca ustawienia fotoradarów by być na przyszłość przygotowanym…
No ale jesteśmy już w Serbii. Ta wita nas coraz lepszą pogodą, która w okolicy Nowego Sadu staje się bezchmurna

. Tym razem w ogóle nie zatrzymuję się w Suboticy by wymienić walutę, paliwo jak ostatnio kupimy w Macedonii a na serbskich bramkach będziemy płacić w euro. Belgrad mijamy obwodnicą, temperatura wzrasta, jest już prawie 30 stopni czego nie odczuwamy dzięki klimatyzacji… tak wiem

to nic nadzwyczajnego, ale dla nas to ciągle nowość i niesamowite ułatwienie w czasie takiej dalekiej podróży. Dalej pędzimy na tempomacie przy 120 km/h, ruch nie jest duży więc jedzie się przyjemnie. Od wiosny nie przybyło serbskiej autostrady, ale prace są naprawdę mocno zaawansowane, zresztą teraz brakuje już tylko około 50 km. Na nowym odcinku w okolicy Vranje zatrzymujemy się na chwilę na rozprostowanie kości, z obserwacji wynikałoby że jednak czystość na parkingach w Serbii się poprawia, pojawiły się przenośne kibelki tam gdzie ich nie było a w środku nie jest już aż tak nie do wytrzymania jak wcześniej… to na plus na pewno.
Granica nie zabiera nam wiele czasu choć całkiem pusto nie było. Zaraz za nią tankujemy na macedońskim Łukoilu – z czystym sercem polecamy tę stację

, już nie po raz pierwszy mam tak pozytywne odczucia w stosunku do niej. Uprzejma i pomocna obsługa, zero prób oszustwa, bardzo dobra jakość paliwa… bardzo żałuję, że podczas powrotu stacja tej sieci znajduje się przy granicy greckiej

i już następnej nie ma. Jakoś się przemęczamy jazdą przez ten kraj, niby ciągle poprawiają i remontują tę szosę o szumnej nazwie Autostrada Aleksandra Macedońskiego, ale wciąż jest bardzo kiepsko

. Małgosia namawia mnie by jeszcze przed wyjazdem dokupić trochę tańszego paliwa, zatrzymuję się więc na ostatniej przed Grecją stacji i dolewam niecałe 10 litrów

. Aha, po raz pierwszy widzieliśmy w Macedonii policyjne patrole… było ich kilka

.
Na granicy totalne pustki, zresztą jak przez całą Macedonię… no i około godziny 18 po raz 11 jesteśmy w Grecji :idea

. Za chwilę robi się już ciemno, niby żadnych opóźnień nie było, ale nie udało się nam nadrobić czasu… jednak przyjechaliśmy nieco później niż wiosną. No i cóż, zaraz za granicą opuszczamy „autostradę” , spodziewaliśmy się wprowadzenia opłat za ten kawałek i opłaty są o czym informują wyraźne tablice. Dlatego jedziemy drogą którą znamy sprzed lat, przez Evzoni i Polikastro, odległość dokładnie taka sama a i czasowo nie wychodzi to dużo dłużej bo całkiem nieźle się tamtędy jedzie. A potem już norma – Chalkidona, Aleksandria, Eiginio i wpadamy na „bezbramkowy” kawałek autostrady mijając Katerini. Zjeżdżamy…Kalivia Varikou czeka już na nas

, na placyk nad samym morzem docieramy około 21.
Jesteśmy

.
c.d.n.