No i pojechaliśmy, a efekt w postaci zdjęć widać poniżej.
Mimo, że zwiedzanie mieliśmy zarezerwowane na wczesne popołudnie camping opuściliśmy szybko. A, bo ja tak mam, że wolę być przed czasem, niż się spóźnić. A szczególnie nie lubię się spóźniać do Alhambry, co grozi brakiem możliwości jej zwiedzenia.
Wyjechaliśmy więc na około dwie lub trzy godziny przed czasem. Ponieważ campingu do Alhambry miało być około 7 kilometrów wyruszyliśmy bez stresu. Ten zaczął się dopiero w momencie kolejnego zgubienia drogi i wjechania do centrum Grenady. Pech chciał, że latem 2011 miasto to przechodziło (a może i przechodzi do dziś) gruntowny remont nawierzchni, który całkowicie zdezorganizował komunikację. Drogi dwukierunkowe zamieniły się w jednokierunkowe, ronda zniknęły lub się pojawiły, jezdnie zmieniły swój bieg na przeciwny lub w ogóle zostały zamknięte. Tak wyglądała cała dzielnica, przez którą mieliśmy przejechać w stronę Alhambry.
Naturalną reakcją było zatem zaniechanie słuchania, co sugeruje nam nawigacja i odszukanie zabytku na czuja. Czuj okazał się słaby. Podobnie, jak oznakowanie głównych zabytków miasta. W prawdzie tabliczki z napisem Alhambra co rusz ukazywały się naszym oczom, później jednak nagle ich nie było i to zazwyczaj w newralgicznych miejscach, takich jak skrzyżowania z ruchem okrężnym. Kilkakrotnie próbowaliśmy więc wjeżdżać z rond w różne drogi i szukaliśmy tabliczek z napisem Alhambra. No i w końcu udało się, czego świadkami są zdjęcia z tego przepięknego miejsca.
Na wzgórze dojechaliśmy po około 90 minutach błądzenia po mieście z decyzją, że Grenadę to już sobie pozwiedzaliśmy autem.
Alhambra przywitała nas szlabanem, po którego przejechaniu zaczynał tykać zegar odmierzający euro za parkowanie. Przywitały nas również bardzo czytelne komunikaty, na którym z trzech kolejno po sobie występujących parkingów jest jeszcze miejsce.
W łaty sposób znaleźliśmy sobie miejsce pod drzewkiem i spokojnie wyruszyliśmy do samoobsługowych kas, w których drukuje się wejściówki.
Te kasy są po prawej stronie od głównego wejścia.
Bilety drukuje się łatwo. Tak łatwo, że nie pamiętam jak! Po prostu do kartomatu wkłada się kartę kredytową, którą dokonano rezerwacji, potem ekran pyta nas o coś lub coś każe zrobić i od razu wyskakują bilety.
Nic prostszego.
Po wydrukowaniu biletów zwiedziliśmy gustowny sklep z pamiątkami, napiliśmy się kawy, kupiliśmy dzieciom lody, z hali z okienkami z informacją (przy wejściu) wzięliśmy sobie plan zwiedzania, odwiedziliśmy toalety i tak minęły ze dwie godziny do wejścia.
Czas wejścia do kompleksu przestrzegany jest bardzo rygorystycznie.
Do Alhambry weszliśmy więc o czasie, na który dokonaliśmy rezerwacji i od razu popędziliśmy (prosto, a później w prawo) do Pałacu Nasrydów. Bo tak naprawdę, to czas na bilecie nie oznacza czas wstępu do pałacu, a nie przejście przez bramę główną. I zwykle grupę wpuszcza się za bramę na około kwadrans przed, tyle, że z naszym czasem było małe przesunięcie, bo coś tam. Podejrzewam ,ze chodziło o tłok przy zabytkach, bo pani przy bramie komunikowała się z kolegami i koleżankami z całego kompleksu, czy już można wpuszczać, czy nie. Nieważne :@)
Pobiegliśmy więc szybko prosto i w prawo do Pałacu Nasrydów, a oczom naszym ukazała się ... wielka kolejka. I nie mogliśmy jej ominąć, bo kolejka była nasza, składająca się z rezerwujących na naszą godzinę i poprzednią. Po odczekaniu około pół godziny na wejście zostałem zatrzymany przed wrotami pałacu, ponieważ miałem ze sobą wózek. I nie mogłem go zostawić przy wejściu, bo wyjście jest całkiem gdzieindziej i rzekomo już tu nie wrócę. Nie mogłem go też porzucić gdziekolwiek, bo w Alhambrze jest jak na lotnisku. Wózek to może być bomba!
Musiałem więc dymać ze spacerówką do jakiejś wózkowni, czyli przechowalni domniemanych bomb.
Piszę to oczywiście ku przestrodze, a nie dlatego, że aż tak mi się chce pisać.
Czternastowieczny Pałac Nasrydów to, według mnie, gówna atrakcja Alhambry. To tu są słynne dziedzińce (między innymi Dziedziniec Lwów i Dziedziniec Mitrowy) oraz koronkowo zdobione sale (Sala Ambasadorów, Sala Dwóch Sióstr, Sala Abencerragów), poczekalnia z sufitem o kształcie łodzi i inne. Stąd pochodzą zdjęcia koronkowych ścian, sufitów i mozaikowych podłóg.
Bo Alcazaba (zamek) i mury obronne i baszty są również ciekawe i najstarsze w całym kompleksie, ale dla Europejczyka już nie tak egzotyczne.
Aha, na szczyt zamku można sobie wejść i oglądać stamtąd panoramę Alhambry i całej Grenady. Polecam.
W skład kompleksu wchodzi też Pałac Karola V - kolejny andaluzyjski symbol zwycięstwa chrześcijaństwa nad islam, lub - mówiąc poprawniej politycznie - nad arabskim najeźdźcą. Gmach pałacu stoi na miejscu meczetu, a jakże. Wielu się ta budowla podoba, a dla mnie jest żenująca. Szczególnie w kontekście Pałacu Nasrydów, bo pokazuje miernotę europejskich architektów i wykonawców, którym brakuje finezji, lekkości, wyobraźni. A może się mylę? Bo może ta budowla ma symbolizować siłę i dlatego jest taka przysadzista? Jeśli ktoś wie, to proszę o informację :@)
W międzyczasie napawaliśmy się pięknem i chłodem alejek. Podziwialiśmy rośliny i zbiorniki wodne, zwiedziliśmy łaźnie, zajrzeliśmy do atelier, w którym za 3 eyro można się było przebrać za Araba i w otoczeniu statystów zrobić sobie zdjecie.
Na koniec poszliśmy sobie do letniej rezydencji, czyli do Generalife.
Po wizycie w pałacu (Nasrydów, rzecz jasna) Generalife nie robiło już na nas wrażenia.
Ogólnie mam taką refleksję, że zwiedzając Andaluzję należy sobie zostawić Alhambrę (i czuję, że również mezquitę w Kordobie) na sam koniec, bo doznanie estetyczne podczas zwiedzania tych miejsc jest tak ogromne, że później to już wszystko wypada blado. Chociaż drugiej strony ... pałac w Sewilli też rzuca na kolana ;@)
Zwiedzanie Alhambry zajęło nam nieco ponad dwie godziny. Zobaczyliśmy, co chcieliśmy. Zbyt się nie rozwlekaliśmy, ale nie było też pośpiechu. Więc jeśli ktoś mówi, że na Alhambrę trzeba sobie zarezerwować cały dzień, to weźcie poprawkę, że "to zależy" i obliczcie sobie z tego średnią statystyczną.