PoniedziałekTo miał być standardowy dzień powrotu, żołnierski poranek, metro, lotnisko, samolot, samochód, dom.
Początkowo wszystko szło wedle schematu. Z reguły starcza nam godzinka od pobudki do wyjścia, przy lekkim ponaglaniu pociech. Tu daliśmy sobie trochę więcej czasu, lepiej na spokojnie wszystko zabrać.
Z rana trochę jeszcze padało, lecz do metra mieliśmy jedynie 400m.
W stronę lotniska pasażerów niewielu. Odbijamy kartę TuiN na bramkach stacji lotniska i przechodzimy. Za nami dwie dziewczyny, jedna przechodzi, druga zonk, bramka się nie otwiera. Mąż w momencie podaje jej naszą, ale ta też nie działa. Nie miała prawa, gdyż pieniądze już się na niej wyczerpały tylko w odruchu nikt o tym nie myślał. Trzeba mieć to na uwadze, liczyć przejazdy i sumować ich koszty, bo wejść, jechać można a kasa ściągana jest na wyjściu. W tej sytuacji koleżanka musiała jej kupić jednorazowy bilet.
Porankiem lotnisko puste.
Odczekaliśmy do naszego odlotu i żegnamy Walencję.
Wsiadając do samolotu trochę wieje.
Wylot ma być o 10:00, samolot kołuje na pas startowy i wtedy się zaczęło. Nadeszła Gloria.
https://www.youtube.com/watch?v=B4HzCUpAVdYSzczęśliwie nie doświadczyliśmy tego co pasażerowie powyższego lotu z tego dnia.
Podobno brakło nam dziesięciu minut do startu. Załoga poinformowała, że musimy czekać aż wiatr ustanie. No to siedzimy i czekamy, mając nadzieję iż niebawem odlecimy. Początkowo spływają jakieś informacje, że może niebawem, później już ich brak. Za to padł komunikat, że są na pokładzie produkty spożywcze, oczywiście odpłatnie co pasażerowie skwitowali uśmiechem.
Mąż posiłkując się apką pogodową, wiedział już że nie polecimy, wiatr bowiem nie miał zelżeć. Mijały już nie kwadranse, lecz godziny. W końcu mąż poszedł coś kupić z tego co zostało, a w tym momencie stewardesa oznajmiła by nie kupować bo wysiadamy. Najwyższy czas, po pięciu godzinach wszyscy mieli dość czekania.
Wysadzili nas na terminal przylotów. Ktoś coś mówi, ktoś gdzieś każe iść. Idziemy do terminala odlotów, a tam dziki tłum ludzi. No mrówki w mrowisku.... masakra. Stajemy w jakiejś kolejce.... po co? Ktoś mówi, że po to aby załatwić sobie nocleg, inni mówią, po to żeby przebukować bilet... Nie odleciało bodaj 5 samolotów Ryanair.
Wtedy obudziła się siła w ludziach, którzy się jednoczyli i wspomagali. Ktoś opowiedział żart, ktoś poszedł zasięgnąć informacji, przekazał ją całej grupie.
Niemniej stania na kilka godzin, nie wiedząc do końca za czym i z jakim zakończeniem.
Przyszedł sms od przewoźnika informujący, że wylot o 5:30 rano. Mąż postanowił iść w miasto na zakupy. Akurat lotnisko to nie mieści się w szczerym polu, lecz na peryferiach miasta. Przeszedł parkingiem, przeskoczył przez mur, przebiegł przez ruchliwe ulice i był na miejscu. Chodził, szukał, bary pozamykane, znalazł Mercadona.
Sytuacja była dynamiczna, kiedy my zostałyśmy same uruchomiono następną kolejkę. Ktoś z naszych kazał nam tam przejść, kolejka była naprawdę o wiele krótsza i rodziła się nadzieja, że stojąc w niej mamy szansę na hotel, ale męża nie ma. Dzwonię i mówię, że musi się spieszyć, bo zaraz przyjedzie po nas autokar i zawiezie do hotelu. Małżonek choć biega i jest szybki, to przecież nie przyfrunie. Mówi, że będzie się spieszył, a w razie czego zostaniemy.
Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, to że ktoś, coś, gdzieś usłyszał i przekazał dalej trzeba kilkukrotnie dzielić, nie biorąc za pewnik.
Mąż wrócił z zaopatrzeniem, poczęstował współtowarzyszy i sami też się posililiśmy. Dla męża to była bardziej przygoda, trochę jedynie męcząca. Dla nas bardziej męcząca niż przygoda. A dla wszystkich jakieś doświadczenie, które niekoniecznie może się przydać, bo każda podobna sytuacja może inaczej się toczyć. Małżonek właściwie był psychicznie gotowy nocować na lotnisku, jakoś nie wyobrażał sobie że wszystkich nas gdzieś rozdysponują. A jeśli już to do jakiegoś przydrożnego motelu.
Najedzeni odzyskaliśmy siły, zajęliśmy sympatyczny przyczółek i tak w towarzystwie innych czas mijał.
Pojawiła się pani z obsługi lotniska, która nakazała nam podążać za nią. Idzie szybko, my wolniej za kimś, ten ktoś również za kimś, człowiek za człowiekiem, tłum za tłumem, nagle nie widzimy już naszych. Ok, ktoś jest, ale gdzie ten autokar. Nie ma... Nie zostaliśmy sami, inni też szukają się i autokaru. W głowie już pojawia się myśl o nocy na lotnisku, że już jestem taka zmordowana, że nie mam sił, ale trzeba się trzymać bo dzieciaki są mega dzielne. Stoimy pod jakimś wiaduktem na zewnątrz między terminalem a parkingiem. Wichura kładzie palmy, staramy schować się od wiatru. Deszcz leje solidnie.
Znów pojawia się pani z obsługi. Jeden z naszych towarzyszy tłumaczy jej po hiszpańsku, że nie załapaliśmy się na autokar do hotelu. Pani wygląda jakby miała równie dość jak my i wcale jej się nie dziwię. Kazała nam stać i się nie ruszać, po czym po jakimś czasie przyszła po nas, abyśmy jednak wrócili do terminala bo to trochę potrwa. Czyli z powrotem.... Ok czekamy dalej. Po jakimś czasie pojawiła się inna kobieta, najpierw zabrała rodziny z dziećmi i osoby starsze, zostały jej miejsca więc my się łapiemy. Matko, żebyśmy tylko nie zgubili znów autokaru. Jesteśmy, siedzimy, to niewiarygodne, ale jedziemy do hotelu. Hurra, jest po 19-tej.
Hurra, skończyło się po przekroczeniu progu hotelu. W recepcji dwie flegmatyczne hiszpanki niemal z aptekarską precyzją rejestrowały człowieka po człowieku. W holu był tłum ludzi, chaotyczna kolejka. Szaleństwa ciąg dalszy. Tak około godziny 22.00 dostaliśmy klucze do pokoi. Do dwóch dwójek, bo już nie było innej opcji, ale nam było wszystko jedno. Zważywszy, że dla kilku osób brakło miejsc i musieli jeszcze iść kilka minut do innego hotelu. Hotel na wypasie, ale jakie to ma znaczenie na kilka godzin.
Choć dziewczyny później żałowały, że tak krótko i nawet radia w wannie nie posłuchały.
Była godzina 22.00, zjedliśmy co mieliśmy i dziewczyny zasnęły. Ja przed północą, mąż jeszcze później. Spania niewiele, pobudka o drugiej, a trzydzieści minut później byliśmy umówieni z jednym z towarzyszy na powrót taksówką. Niby miał przyjechać po nas autokar, ale o której nikt nie poinformował. W takiej sytuacji kilkanaście euro nas nie zuboży, jak i kilkadziesiąt minut dłużej nie spowoduje, że się wyśpimy. Na spokojnie, bez nerwów woleliśmy znaleźć się na lotnisku.
Na lotnisku pusto i wszystko pozamykane. Nie klarowało się na wylot o 5:30. Nasze karty pokładowe z wczoraj nie działały, nikt nie wiedział co ma z nami zrobić. Powstawały kolejne kolejki. Ludzie znów błądzili od jednej do drugiej. Jedni z obsługi mówili że mamy lecieć na starych kartach pokładowych inni, że mamy stanąć w rządku do przebukowania. Kolejny chaos. A i tak nikt nam nie dawał gwarancji, że w ogóle polecimy..... Kilka minut po godzinie 5.00, jednak na starych nie działających kartach przeszliśmy przez kontrolę. Oczywiście gdy ja biegałam za organizowaniem biletów, mąż postanowił wykorzystać bony żywieniowe, którymi hojnie obdarował nas Raynair, całe 4 euro na głowę. Wypicie gorącej kawy tuż przed kontrolą graniczyło z cudem i z moją furią.....
Dobra jeszcze chwila i wsiadamy do samolotu.... Tylko co dalej.
Gdy usiadłam w samolocie, to nawet nie wiem kiedy odpłynęłam. Zasnęłam mimo iż byłam pełna obaw i niepokoju. Obudził mnie dopiero ryk silników. Samolot wystartował mimo, że nim sporo bujało. Lecieliśmy do domu...
Lot minął już spokojnie. Czasem mocniej bujało, ale ogólnie było ok. Z lotniska na parking po auto i powrót do domu.
Byliśmy pełni wrażeń ale przede wszystkim zadowoleni z tego co udało nam się zwiedzić i zobaczyć w Hiszpanii oraz doświadczyć w bonusie
P.S. Z taksówki wzięliśmy paragon i Ryanair bezproblemowo zwrócił nam poniesiony koszt.
Przypadkowo też ostał się paragon za zakupy w Mercadonia i tu odzyskaliśmy za nie z polisy turystycznej. Ale chyba jedynie dlatego, iż mieliśmy dodatkowe assistance za 5zł, które to obejmowało.
Warto więc w podobnych sytuacjach zbierać rachunki za wszelkie poniesione dodatkowe koszty, bo być może uda się poźniej część z nich odzyskać. Choć na miejscu to zawsze priorytetem jest szczęśliwy powrót do domu i głównie o tym się myśli.