31 lipca (wtorek): TivatIm bliżej jesteśmy otwartego morza, tym góry są niższe; mniej skaliste, a bardziej zielone:
Gdzieś w okolicach Lepetani i przeprawy promowej znajduje się słynna plaża Opatovo. Nie trafiamy na nią, ale też nieszczególnie jej szukamy, bo teraz priorytetem staje się jedzenie
Plaże, które widzimy, jakoś nas nie zachwycają:
Dojeżdżamy do Tivatu, zostawiamy samochód na parkingu obok kościoła św. Sawy wybudowanego w latach 1938-63 i należącego do Serbskiego Kościoła Prawosławnego:
i idziemy przejść się po miejscowości. Tivat to miasto i najmniejsza gmina miejska w Czarnogórze z liczbą ludności nieprzekraczającą 14 tysięcy mieszkańców. Ostatnio słynie głównie z Porto Montenegro - jednej z najbardziej prestiżowych przystani morskich na całym Jadranie. Luksusowa marina powstała w miejscu dawnej stoczni, która była własnością marynarki austro-węgierskiej. Znajduje się tu kilkaset kei, stacja benzynowa, apartamenty, hotel, ekskluzywne sklepy oraz obiekty sportowe i rozrywkowe. W pobliżu jest również niewielkie muzeum morskie.
Wszystko to znamy w teorii, m.in. dzięki programom Roberta Makłowicza
I Porto Montenegro pozostanie dla nas nadal nieodkryte, bo, choć jesteśmy tak blisko, nie zobaczymy tych wszystkich
wypasionych jachtów... Teraz tego żałuję, ale wtedy nie myśleliśmy o długich spacerach. Nieznośny upał tak dawał się we znaki, że chcieliśmy tylko napić się zimnego piwa (i przy okazji coś zjeść) oraz jak najszybciej zanurzyć się w Jadranie.
Idziemy wyludnionymi uliczkami w kierunku morza, mijając po drodze renesansową letnią rezydencję rodziny Buca:
Wychodzimy na deptak, a tam wita nas przerażający pomnik
:
W stronę Jadranu:
Pustki totalne:
Trudno się dziwić; nikt normalny nie spaceruje w temperaturze 40 stopni
Między palmami (na szczęście nietkniętymi przez niecnego surlaša)widać kilka wspaniałych jednostek:
To właśnie Porto Montenegro. Jest tak blisko... Nas jednak teraz ciągnie w stronę zimnego piwa
Tivat, a przynajmniej ten fragment, który zdążyliśmy zobaczyć, bardzo mi się podoba. Jest bardzo elegancki, wymuskany:
Ma piękną promenadę obsadzoną okazałymi palmami:
Trafił się nawet statek Wikingów
:
Bardzo zazdrościmy tym ludziom:
jednak przecież ustaliliśmy, że najpierw coś zjemy. Ostatecznie zatrzymujemy się w pierwszej restauracji z całego gastronomicznego ciągu widocznego na tym zdjęciu:
Na początku zajmujemy miejsca przy stoliku na zewnątrz z widokiem na plażujących i kąpiących się:
Plan jest taki, że jak tylko zjemy, od razu wskoczymy do wody
Niestety, mimo dość dużej tolerancji na upały (na plażach nigdy nie chowamy się w cieniu) dzisiaj nie jesteśmy w stanie wysiedzieć na zewnątrz dłużej niż 5 minut
Żeby nie było, siedzimy pod parasolem
Mówimy kelnerowi, że przeceniliśmy nasze możliwości
i jednak chcemy się schować w klimatyzowanym wnętrzu. Miły chłopak odpowiada, że musi sprawdzić, czy są miejsca... Takich problemów nie przewidzieliśmy
Mamy szczęście, właśnie zwalnia się stolik
Siedzimy więc w restauracji Bevanda, która ma bardzo wysokie oceny na google'ach:
i sączymy zimne piwo. Pizza, która dociera po chwili, jest bardzo dobra:
Obsługa przemiła, ceny normalne, tylko klima nie wyrabia, ale trudno się dziwić.
Bardzo zadowoleni ruszamy... (no właśnie, nie zamierzamy wybrzydzać) do najbliższego miejsca, w którym można wejść do wody, a będzie to ta drabinka
:
W tym momencie kompletnie nie zależy nam na pięknej plaży; liczy się tylko ochłoda!
I tak dużo czasu nie spędzamy na betonie, bo średnio co 5 minut wchodzimy do wody, inaczej się po prostu nie da. Chyba jeszcze raz będę musiała przeczytać ten rozdział książki, bo robię zbyt dużo przerw
I wiecie co jest najdziwniejsze? To specyficzne plażowanie wspominamy bardzo miło, jako jedno z najprzyjemniejszych (a może najzabawniejszych?) podczas tych wakacji
Zadowolona Maslinka
:
Miło jest czasem, dla odmiany, popływać bez butów, a tu mamy taką możliwość
Pewnie też piwo uderzyło nam trochę do głowy, że tak się cieszymy
Niestety, radość z nietypowego plażowania kiedyś się kończy - mija czas, jaki opłaciliśmy na parkingu. Powoli wracamy tą samą promenadą, przy której teraz zakotwiczyła nie lada atrakcja - statek Jadran:
Jest to piękny szkoleniowy trójmasztowiec, który został wybudowany w 1931 roku w stoczni w Hamburgu. Stanowił on część marynarki byłej Jugosławii, a jego portem macierzystym był Split. W 1991 roku, kiedy wybuchła wojna, Jadran znajdował się w Tivacie, gdzie był remontowany.
Byłe jugosławiańskie republiki osiągnęły porozumienie, w wyniku którego wszystkie wojskowe jednostki pozostają własnością krajów, na terenie których znalazły się w momencie wybuchu wojny. W ten sposób Jadran wszedł w posiadanie Czarnogóry. Kontrowersyjnym pozostaje natomiast stwierdzenie, że jest to okręt wojenny...
Raczej szkoleniowy, coś jak nasz Dar Pomorza. (Popraw mnie, Beata, proszę, jeśli piszę jakieś głupoty
)
W każdym razie przynależność tejże jednostki do dzisiaj jest kwestią sporną między Chorwatami a Czarnogórcami. Czytałam gdzieś, że Chorwacja chce m.in. z tego powodu zablokować akcesję Montenegro do Unii Europejskiej...
Taką ciekawostkę widzieliśmy przy okazji wizyty w Tivacie, do którego kiedyś koniecznie muszę wrócić, bo przez morderczy upał niewiele zdołaliśmy zobaczyć. Może kiedyś uda się uskutecznić np. wieczorny spacer po Porto Montenegro
Wracamy "do domu", czyli do Kotoru. Po drodze taka sytuacja
:
Takie widoki niestety nie są w Czarnogórze rzadkością
Z przyjemniejszych obrazków - moja ulubiona reklama piwa Nikšićko
:
Docieramy do apartmanu, bierzemy szybki prysznic i szykujemy się do wyjście na starówkę. Chyba mamy coś z głową, bo w tak upalny wieczór zamierzamy się wspinać na kotorskie mury