Jak miło, że ktoś to czyta

. Marytka, jedziesz do Rogoźnicy? Ależ zazdroszczę...
Dziś nie smakowało mi nic, co miałam do jedzenia w domu, a wieczorem włączył mi się instynkt i zjadłabym kalmarki, a potem lody. Choroba jest poważna, o czym świadczy fakt, że przed chwilą wyjęłam z kupki prezentowej ostatnie Karlovacko (miało być dla ojca) i włożyłam je do lodówki

. A wracając do tematu...
Nazajutrz nasz kierowca odsypiał morderczą podróż, a my z koleżanką szybciutko popędziłyśmy na plażę. Wybrałyśmy sobie miejscóweczkę, zaanektowałyśmy leżaczki oraz parasol (ten wyłącznie dla koleżanki, bo ja tam po słońce przyjechałam, a z zasady się nie przypalam

). No i dalej wypoczywać na całego. Słoneczko prażyło, bezwietrzny był ten pierwszy dzień, więc leniwie się wygrzewaliśmy niczym jaszczurki. Sił nam brakowało, więc jedyną formą aktywności było moczenie się w morzu oraz krótki spacer na biało-czarne skałki.
Szybko też okazało się, że we wczesnych godzinach popołudniowych konieczna będzie wizyta w apartmanie celem przekąszenia czegoś na lanczyk. Słońce i woda jednak jakoś zaostrzają apetyt, nawet jak się tylko na tę wodę patrzy. Bliskość kwatery i morza była zatem znakomitą okolicznością i po kolei śmigaliśmy w strojach do domu. A wieczorem spacer na starówkę i kolacyjka. Jako, że kalmarki zasmakowały i reszta też miała na nie ochotę, zatem mieliśmy powtórkę z rozrywki.
Pan kelner uradował się, że lepiej nam poszło jedzenie niż dzień wcześniej. Zabłysnął też, bo zapamiętał już co pijemy.
Mówiłam, że fajny. Objedzeni jak bąki poszliśmy na spacerek oraz na lody, na które miejsce zawsze się znalazło. Później posiedzieliśmy jeszcze na tarasie przy Karlovacko, co też weszło niejako do tradycji. Morze szumiało, cykady pobrzękiwały delikatnie, Czesi z domu naprzeciwko głośno dyskutowali, słowem - sielanka

.
Następne poranki wyglądały dość podobnie, więc nie będę was zanudzać ich opisami. Śniadanko po polsku, raz jajecznica z chorwackich jajek nawet, różnicy nie odnotowano

. Aaa, na forum wyczytałam, że w Chorwacji mają też serek wiejski, więc się uparłyśmy z koleżanką, że go odnajdziemy

. Zgodnie z przysłowiem, udało się za trzecim razem, gdy w końcu trafiłyśmy na ziarnisty serek. Do przekąsek dołączyły też arbuzy i melony stanowiące pyszne zakończenie posiłku. Po śniadanku i kawce urządzanie się na plaży i plażowanie. Przy samym morzu powiewało przyjemnie, więc opalanko nie było specjalnie uciążliwe. Na leżaczkach bardzo przyjemnie się też czytało, więc pochłaniałam pożyczone romanse, kryminały i Cobena. Ale był i wypoczynek aktywny w postaci pływania za pomocą własnych kończyn oraz sprzętu dryfującego

. Kolega zakupił też maskę i podglądał rybki. W każdym razie spory zapas soli wprowadziliśmy tym sposobem do organizmów. Część naszej wycieczki przejawiała skłonności turystyczne, stąd zachwyt pięknymi widoczkami, jakimi można się było napawać w całkiem bliskiej okolicy naszej plaży.
Ale były też wycieczki dalsze. Planowaliśmy trzy, ale ostatecznie odbyły się dwie, bo jednak tydzień to zdecydowanie za krótko... Ustalone już jest, że za rok jedziemy na dwa tygodnie i nadrabiamy zaległości. Zatem późnymi popołudniami udaliśmy się do Trogiru, a trzy dni później do Primosten.
Trogir urzekł nas już z jadranki, nieco mniej tłok samochodowy... Ostatecznie zaparkowaliśmy i dalej do zwiedzania. Plątanie się po urokliwych uliczkach bardzo nam się spodobało. Trochę się czuliśmy, jak w labiryncie, tylko Ariadna kłębka zapomniała

.
Katedra robi wrażenie, tym bardziej, że nie odmówiliśmy sobie przyjemności wspięcia się na dzwonnicę, co chwilami było karkołomnym przedsięwzięciem. Zresztą ostrzeżenie wisiało przy wejściu, że ciekawscy wchodzą na własną odpowiedzialność

. Ale warto było podjąć to ryzyko

.
Wieczorem promenada mocno się zaludniła i dyskretny urok Trogiru nieco prysł pod wpływem tego tłoku. Ale taki los miejscowości mocno turystycznych... Uwagę przyciągały luksusowe jachty zacumowane na kanale, ale woleliśmy się pokręcić w okolicy fortu Kamerlengo. Potem jeszcze rzut oka na starówkę z punktu widzenia Ciovo i wracamy do siebie.
Do Primostenu zawitaliśmy trzy dni później, mieliśmy tam rzut kamieniem, więc dotarliśmy po 10 minutach jazdy jadranką. Klimatycznie dość podobnie do Trogiru, ale dla mnie znacznie bardziej urokliwy, może dlatego że nieco mniej głośny i hałaśliwy. Wspinając się uliczkami wsadzaliśmy ciekawskie nosy w różne zakamarki, aż dziw, że nie dostaliśmy miotłą od jakiejś nerwowej gospodyni

. Natknęliśmy się też na bardzo groźnego miejscowego psa, ale był łaskaw nas nie uszkodzić

.
Warto było się natrudzić przy tym podejściu, bo widoki jakie ukazały się naszym oczom, gdy dotarliśmy na plac kościelny były magiczne. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, a do tego specyficzny klimat tego miejsca... zjawiskowo po prostu... to był jeden z piękniejszych momentów tego wyjazdu...
Trzeba jednak było wrócić do rzeczywistości i zejść na dół. A tam wieczorna impreza czyli dancing na głównym placu

. Zabawa przy dźwiękach światowych przebojów trwała w najlepsze, bawiły się dzieci, młodzież, starsza młodzież, jak my

aż po jeszcze starszą młodzież. Zwłaszcza jedna para wywijała aż miło, ale zdjęć brakuje, bo pan rzucał panią w figurach tanecznych tak szybko, że aparat nie nadążał

. Tak czy inaczej, zabawiliśmy w Primostenie znacznie dłużej niż w Trogirze i z żalem żegnaliśmy jego widok z jadranki.