napisał(a) Franz » 02.08.2012 16:40
Zostawiamy w tyle złączenie dwóch dolin, podążając prawą dla nas, a zatem orograficznie lewą odnogą w górę. Ścieżka początkowo wznosi się łagodnie zboczem, podczas gdy dno doliny stopniowo pozostaje coraz niżej. Jesteśmy już dosyć daleko, gdy obracam się za siebie i widzę niewielką grupkę w miejscu, w którym nie tak dawno byliśmy. Tyle, ze tamta ekipa - wyraźnie konna - wybiera ten drugi wariant. Agustin informuje nas, że to również organizowana grupa - mimo iż góry tak rozległe, nawet i tutaj można spotkać turystów.
Po jakimś czasie znów rośnie dystans pomiędzy poszczególnymi uczestnikami naszej ekipy. Żienia wyrywa do przodu, tak że ginie mi z oczu, zaś wkrótce i za sobą nie widzę już nikogo. Czuję się, jak samotny wędrowiec w potężnych Andach. Samotny? No właśnie nie do końca - akurat spotykam grupę idącą z przeciwka. Może bardziej stado, niż grupę, gdyż tym razem to ekipa samych czworonogów. Na mój widok konie i muły stają nieufnie w miejscu, strzygąc uszami. Nie chcę ich płoszyć - na szczęście ścieżka rozdziela się na kilka równorzędnych wariantów i mijamy się spokojnie.
Wkrótce docieram do odpoczywającego Żieni - to Salcantay pampa pod stromą moreną czołową. Nasi tragarze już rozstawili kuchnię i jadalnię, a kucharz krząta się zawzięcie. Dociera Agustin z nieustannie dotrzymującym mu towarzystwa Tomkiem i zasiadamy do lunchu na wysokości ponad 4100m n.p.m. Zupa i spaghetti, do tego sałatka o artystycznym wyglądzie - na środku kwiat z pomidora, po bokach nacinane w rąbki plastry ogórków i pomidorów, a na nich ciemne oliwki. Za wyjątkiem oliwek reszta w moim guście. Niestety, herbatę przełykam z trudnością - tym razem przyrządzono ja z szałwi. Potem krótka sjesta i pora wrzucić plecak na grzbiet - na początek mamy kawałek bardziej wymagającego podejścia na morenę.
