W ubiegłym roku zamieściłem reportaż z podróży po krajach bałkańskich. W tym roku byliśmy po drugiej stronie Adriatyku. Tak wiem, że portal nazywa cro.pl a nie giroditalia.pl na przykład ale na usprawiedliwienie powiem, że jadąc wybrzeżem tęsknie spoglądaliśmy na adriatycki horyzont w stronę Dalmacji. Zapraszam zatem do lektury pierwszego odcinka relacji.
Jeśli kogoś intryguje co znaczy dżampering zapraszam do wstępu mojej poprzedniej relacji. Jest tutaj:
https://www.cro.pl/dzampering-2013-czyli-salatka-balkanska-t43861.html?hilit=d%C5%BCampering
____________________________________________________________________________________

Jest taka kraina oparta z jednej strony o góry z drugiej wychodząca na morze wypełniona pagórkami i dolinami. Złotozielone jęczmienie, ciemniejsze pszenice, maki i żarnowce otulają wzgórza. Kręte drogi wysadzane cyprysami prowadzą do winnic i gajów oliwnych. Na najwyższych wzgórzach usadowiły się miasta i miasteczka, każde z nich olśniewa masą zabytków. Tak pięknie, że prawie kicz. To właśnie tutaj, kilkaset lat temu, pośród tych niezwykłych krajobrazów z mroków Średniowiecza zaczęła się wyłaniać nowa epoka. Jest coś tajemniczego, że nagle w tym samym czasie i miejscu następuje wysyp geniuszy. Na obszarze mniejszym niż nasze województwo lubelskie ludzkość zyskała gigantów literatury, rzeźby, malarstwa, architektury, nauki, polityki i ekonomii. Dante, Boccaccio, Petrarca, Botticelli, Leonardo, Michał Anioł, Giotto, Cellini, Machiavelli, Medyceusze to tylko garstka nazwisk spośród twórców i mecenasów Renesansu. Jedziemy tam, zobaczyć krajobrazy, które malował Leonardo i chodzić po tych samych ulicach po których on chodził, jedziemy do Toskanii.
Wyruszamy z Lublina o 6.33 czyli o godzinie o której zazwyczaj wychodzimy do pracy, ale dzisiaj jest niedziela, do pracy nie jedziemy a nasz cel znacznie bardziej odległy. Tradycyjnie już zatrzymujemy się na parkingu nad Bukową, w Dukli na tankowanie, przy sklepiku w Trzcianie, w Giraltovcach przy bankomacie. To już stałe punkty na trasie naszych wycieczek. Cały dzisiejszy dzień jechało się dobrze. Jedyny dysonans trafił się w Rzeszowie. Kusiło mnie aby zjechać z nowej S17 do miasta i krótszą, znaną mi drogą wyjechać na Barwinek. Ale tak nie zrobiłem, przecież niedawno też jechałem S17-ką i wszystko było OK. Tym razem w południowej części obwodnicy masę robót drogowych i źle oznakowanych objazdów. Koniec, końców trafiliśmy i tak do centrum miasta, trochę kilometrów zrobiliśmy na darmo.

Wysoka woda w Bukowej

Trzciana w Beskidzie Niskim
W sieci są sprzeczne informacje na temat opłat drogowych na Słowacji. To co napisałem dalej jest na bank sprawdzone, możecie mi zaufać. Na drodze z Lublina na południe na terenie Słowacji znajdują się w tej chwili (maj 2014) trzy odcinki dróg D i R podlegające opłatom, w tym jeden czasowo z opłat zwolniony – mówię tu o obwodnicy Svidnika, można śmiało tą drogą jechać bez winiety. (ten krótki czterokilometrowy odcinek był płatny ale ponieważ ciągle był pusty a wszyscy jeździli za friko przez miasto to do czasu spięcia odcinków autostrad opłaty są zawieszone) Pozostałe odcinki czyli Preszów- Koszyce Pn i Koszyce Pd – Milhost są płatne, w sumie około 45 km. Można je z powodzeniem ominąć a 10 euro wydać na winko gdzieś na południu. Ominięcie tras płatnych nie sprawia problemu poza wyjazdem z Koszyc w stronę Preszowa w drodze powrotnej. Tam znaki prowadzą prosto na wiadukt za którym jest już autostrada, przed wiaduktem trzeba wypatrywać znaku na Budimir i skręcić pod wiadukt, dalej za znakami na Preszów. (dotyczy samochodów do 3,5t, mapy Google podają inne informacje, bo dla ciężarówek).
Godzina 16, 531 km - na dzisiaj wystarczy, zjeżdżamy z autostrady na znany mi już kamping Zsóry. Miałem chęć jechać jeszcze dalej pod sam Budapeszt, jest tam kamp koło Hungaroringu ale ceny tamtejsze skutecznie odstraszają. Zsóry Fürdő (można przetłumaczyć jako Żory Zdrój, nawiasem mówiąc śląskie Żory są miastem partnerskim) są uzdrowiskową częścią miasta Mezőkövesd. To jedno z wielu w tej okolicy miejsc gdzie źródła termalne zasilają kąpieliska. Spędza tu imgopy wielu Polaków. Pytam recepcjonistkę, czy jest Maria - pamiętam ją z poprzedniego pobytu. Maria dobrze mówi po polsku, dzisiaj jednak ma wolne. Dziewczyna mówi, że po polsku nie rozmawia, proponuje angielski, w trakcie rozmowy co chwilę jednak wrzuca polskie słowa i to doskonale wymawiane, mówi, że dopiero się uczy. Za pobyt płacimy 15 euro. Jest pustawo, są dwa kampery PL, jeden D i jeden NL.

Przystanek na Słowacji przy starej drodze, na horyzoncie równoległa, nowa, płatna autostrada Koszyce Milhost

Właśnie przyjechaliśmy na pierwszy kamping w naszej podróży

Kawa w Zsorach smakuje
Kładziemy się wcześnie, wstajemy o 4.00 aby przez Budapeszt przejechać przed porannym szczytem. Jak na uzdrowisko przystało prysznice są bardzo obfite i ciepłe, nie chce nam się spod nich wychodzić. Trochę się ociągamy i w "nagrodę" poznajemy uroki budapesztańskich korków. Już na dojeździe do miasta autostrada nagle wypełnia się. Jedziemy powolutku. W pewnym miejscu, już w mieście nawigacja mówi w prawo a znaki w lewo. Byłem na lewym pasie, rzeka samochodów w tym miejscu poruszała się już szybko, nie ma szans na bezpieczną zmianę pasa, skręcamy w lewo. Już po powrocie okazało się, że kilku naszych znajomych miało ten sam problem. Okazuje się, że jedna i druga droga prowadzi do M7 nad Balaton. Zamiast jechać zgodnie ze znakami zacząłem za podpowiedzią nawigacji szukać proponowanej drogi. No i wpakowaliśmy się w samo centrum Budapesztu w największy tłok. Dobrą stroną powolnego przemieszczania się była możliwość przyjrzenia się miastu, a miasto to piękne. Przejeżdżamy koło słynnego dworca Keleti - mekki polskich handlarzy w latach 70/80. Wśród moich znajomych z dawnych lat byli tacy co Węgry odwiedzili wielokrotnie ale poza dworcem i przylegającym doń bazarem nie widzieli nic więcej.

Poranek na M3

Za nami Peszt przed nami Buda
Za Dunajem ruch zdecydowanie mniejszy, szybko wyjeżdżamy na M7. Niecała godzina i jesteśmy nad Balatonem. W Zamardi robimy postój. Zjemy tu drugie śniadanie, kanapki mamy jeszcze lubelskie. Małgosia robi kawę a ja fotografuję kaczki i łabędzie. Tutaj jezioro ma najmniejszą szerokość, po przeciwnej stronie na wzgórzu wyraźnie widać kościół w Tihany, byliśmy tam z Anią dwa lata temu. Wracamy na autostradę, biegnie ona tutaj wysokim i długim mostem.

Za chwilę będzie kawa

Łabędzie są towarzyskie

Małgosia i Balaton

W tle półwysep i miasto Tihany
Węgry w obecnych granicach nie są rozległym państwem toteż niebawem docieramy do granicy chorwackiej. Nie przekraczamy jej jednak, kierujemy się na północ w stronę Słowenii. Na samej granicy jest stacja benzynowa, którą zauważam trochę za późno, omijamy ją licząc, że następna będzie za chwilę. Droga ma znaki autostrady a my nie mamy winiety, wypatrujemy stacji a tej nie widać, już zaczynam się bać, że wcześniej spotkamy policyjny patrol niż stację, w końcu jest koło Murskiej Soboty, po blisko 40 km. Kupujemy winietę za 15 euro, można bez obaw jechać dalej. Następnym razem na pewno zatrzymam się na granicy. Autostrada wije się między górami przez całą Słowenię. Jest po czwartej, licznik przekroczył 700 km kiedy zjeżdżamy z autostrady w kierunku Kampu Lijak. Zatrzymujemy się przed wiejskim sklepem, kupujemy dwie suszone kiełbasy i dwa chleby. Kiełbasy okazują się bardzo dobre, chleb taki sobie. Przy bramie stoi angielski kamper, przyjechał tuż przed nami. Recepcjonista skończył z Anglikiem i mówi do mnie po polsku: Dzień dobry, skąd jedziesz? Odpowiadam, a on na to: No to dostałeś w dupę! Od pierwszych słów czuć, że tutaj jest swojska atmosfera. To Aleksander - szef kampingu, od jedenastu prowadzi ten interes, od kilku z Martiną. Jest jeszcze Nino ich syn - wszędobylski wesoły chłopaczek. Kamping położony jest u stóp Alp Julijskich. Sąsiedztwo Alp i Adriatyku sprawia, że nad doliną tworzą się kominy termiczne - czyli coś co paraglajciarze uwielbiają. Na niebie krąży około trzydziestu lotni.
_____________________________________________________________________________________

Nasze wyjazdy odbywają sie w czerwcu, w rocznicę śmierci Jurka. Dzisiaj mam szczególny powód aby o tym pamiętać. Jurek był lotniarzem. Kiedy patrzę na te wszystkie lotnie nad Lijakiem wyobrażam sobie, że dzisiaj mógłby między nimi krążyć Jurek na swoim różowo-białym skrzydle. Mam żal do społeczeństwa, że tak bezwolnie toleruje bandytów drogowych. Debeściaki co slalomem pokonują miejskie ulice, wyprzedzają na pasach, pędzą setką przez osiedla myślą (a właściwie nie myślą), że zawsze im się uda. Sto, tysiąc razy im się uda a potem kogoś zabiją. Tak jak jeden z nich zabił Jurka.
____________________________________________________________________________________
W polskich kręgach lotniarskich Aleksander jest dobrze znany. To sympatyczny gość, dobrze mówi po polsku, tak samo zresztą jak i w kilku innych językach. Na kampie jest białoruska rodzina, z Aleksandrem rozmawiają po polsku. Rzadka to okazja być świadkiem jak obcokrajowcy różnych nacji używają polskiego. Kamping jest ciągle w budowie. W pierwszej chwili obawę mogą budzić sanitariaty, drzwi do nich są sklecone z desek ale w środku jest już bardzo elegancko i czysto. Małgosia robi notatki, podglądam, obok notatek narysowała smail-mordkę, chyba jej się tu podoba. Aleksander zaprasza na wino ale uznałem, że to może być ryzykowne dla dalszej podróży. Idziemy spać. Rano po dolinie rozpełzają się mgiełki ale słońce zaczyna już dobrze grzać. Kiedy wyjeżdżamy kamp jeszcze śpi (oprócz Martiny sprzątającej łazienki). Na najbliższej stacji napełniamy bak Jumpy'ego po korek bo za chwilę wjedziemy do kraju gdzie paliwo jest najdroższe w całej Europie.

Tutaj kupujemy słoweńską winietę

W sobotę wieczorem oglądaliśmy zwycięstwo Mateja Żagara w żużlowej GP, dzisiaj piszą o tym słoweńskie gazety

Słowenia to górki...

...góry...

...i góry

Niebo nad Lijakiem pełne lotniarzy

Góry nad Lijakiem przed wieczorem...

...i świtem

Kamp Lijak 5.55 - za chwilę jedziemy dalej

.png)
.png)
Za Wenecją zjeżdżamy z A4 na lokalną drogę. (Wenecja i tym razem nas nie zobaczy, musi poczekać). Groblą przecinamy Lagunę Wenecką i następne trzy godziny jedziemy adriatyckim wybrzeżem od Chioggi aż do Rimini. To słynne Lido, co chwilę zapraszają nas nadmorskie kurorty. Las leżaków i parasoli nie kusi nas jednak, wręcz odstrasza. Małgosia ma ochotę na kawę, ja na odpoczynek, zatrzymujemy się więc na parkingu przy stacji. Po kawie Małgosia przechadza się brzegiem parkingu i zauważa w rowie między parkingiem a polem dwa duże szaroczarne kotłujące się węże. Małgosia przygląda im się dłuższą chwilę, kiedy ja nadchodzę widowisko niestety się kończy, węże wpełzają pod słomę, na zdjęciu widać koniuszki ich ogonów. Później wyczytałem, że to połozy, dwumetrowe węże, nie są jadowite ale mogą pogryźć. To pierwsze ale nie ostatnie ciekawe spotkanie z fauną.
Skręcamy na zachód, droga robi się kręta, wspina na wzniesienia skąd roztaczają się widoki – z jednej strony Adriatyk z drugiej pierwsze wzgórza Apeninów. W pewnym momencie nawigacja proponuje zjazd na boczną drogę. Lubimy boczne drogi, skręcamy więc. Chwilę potem opuszczamy terytorium Republiki Włoskiej, jesteśmy w Republice San Marino. Droga jest bardzo stroma i wąska, prowadzi na dno doliny i wspina się na przeciwne zbocze jeszcze bardziej stromo i w dodatku już bez asfaltu. Jumpy to dzielny wojownik ale nie będziemy wystawiać go na taką próbę, zawracamy do Włoch i niebawem główną drogą wjeżdżamy ponownie do San Marino. Miasto położone jest na stromej górze, droga wspina się wąskimi zakosami, sama w sobie jest trudna do jazdy a liczni piesi, skutery i motocykle uniemożliwiają podziwianie widoków, trzeba koncentrować się na jeździe. Już u podnóża są parkingi, można stąd na szczyt dostać się kolejką linową. My jedziemy na samą górę, na parkingu koło bramy Świętego Franciszka, czyli głównej bramy miejskiej, jest sporo wolnych miejsc. Samo miasto i widoki na okolice mogą zachwycić. Ulice wypełnia komercja – sklepy z alkoholami, perfumami, sklepy militarne, odzieżowe i różne inne. My wchodzimy do spożywczego dokupić pieczywo. Łamanym włoskim proszę o piccoli pani (małe chleby), na to pan: bułeczki? ile podać? Zagadaliśmy się ze sprzedawcą Polakiem tak, że zapomnieliśmy kupić kawę.


















Od Toskanii oddziela nas grzbiet Apeninów. Jedziemy krętymi dolinami wspinając się na przełęcze aby za chwilę znowu zanurzyć się w inna dolinę. Apeniny wysokością i rzeźbą przypominają w tym miejscu Beskidy. Pora rozejrzeć się za noclegiem. W planach był kamp Falterona położony na stokach góry o tej samej nazwie, wybieramy jednak Campeggio Michelangelo. Kamping jest kameralny, szefowa sympatyczna, ptaki śpiewają, kwitną akacje i żarnowce, cisza, górski pejzaż - idylla. Resztę dnia spędzamy na dolce far niente. Na całym kampie jesteśmy my i kamper NL, nie nawiązujemy znajomości, jak większość Holendrów ograniczają się do zdawkowego przywitania.






















Lucignano tak jak inne toskańskie miasta położone jest na szczycie góry, nie jest duże ale bardzo malownicze. Na parkingach pod murami powywieszane kartki z napisem o zakazie parkowania. Kilku wesołych nastolatków ćmiących jointy informuje nas, żeby się tym nie przejmować, zakaz obowiązuje w najbliższy weekend. Dzisiaj jest środa, jesteśmy kilka dni za wcześnie, miasto szykuje się do kwiatowego festynu. Maggiolata Lucignanense jest świętem wiosny (maggio=maj). Miasto jest już udekorowane flagami, stragany przygotowane - co nas ominęło można zobaczyć tutaj.
Jedziemy dalej, krajobraz zdecydowanie zmienił się, góry ustąpiły miejsca pagórkom a lasy polom, ogrodom i winnicom. Dojeżdżamy do murów Montepulciano. Zatrzymujemy się na pierwszym parkingu pod murami. Niepotrzebnie, można było pojechać dużo dalej, sporo czasu straciliśmy na dojście. Miasto pełne jest zabytków, kamienice ogromne (chociaż nie dorównują tym, które zwiedzaliśmy później w Sienie), wydaje mi się jednak trochę ponure i przytłaczające, nie ma tego wdzięku co widziane wcześniej Lucignano czy później Pienza. Zwiedzamy boczne ulice i place, w końcu trafiamy na handlowe Corso. Zwiedzamy je do połowy, musimy już wracać bo nasz czas parkingowy się kończy.




































































kk




















Do Pienzy jest zaledwie 30 km, wybieramy boczne drogi. Tuż przed Chianciano Terme skręcamy w SP40 (strada provincionale - droga lokalna). Zaraz za wioską La Foce jest restauracja o tej samej nazwie, po lewej jest parking. Zatrzymujemy się tutaj i niespodziewanie jesteśmy oko w oko z "firmowym" widoczkiem Toskanii. To zygzakowata droga wiodąca na wzgórze wysadzana cyprysami. Nie spodziewałem się, że tutaj trafimy na ten widok, myślałem, że to jest bliżej Monticchiello. Później po powrocie sprawdziłem, tam jest drugi bardzo podobny pejzaż. Podaję namiary, to trzeba zobaczyć: 43.028275,11.774833. Kilkaset metrów dalej po prawej stronie jest skrzyżowanie z cyprysową drogą. Można się tam zatrzymać, ujęcie jest inne, równie ciekawe. Nasz styl podróżowania nie pozwala na dłuższe zatrzymywanie się. Jeśli ktoś ma więcej czasu, warto powędrować po polnych drogach i wzgórzach i podziwiać cyprysowa górkę z różnych ujęć. 

















Kolejny nasz cel to Bagno Vignoni. We Włoszech często składnikiem nazwy miasta jest słowo Bagno (czytaj banio. Dosłownie znaczy łazienka, a w nazwie miasta to samo co w polskim Zdrój czy w niemieckim Bad. W tej chwili skojarzyłem, że ruska bania spokrewniona jest z włoskim bagno.

Droga do Montalcino to nadal festiwal zielonych wzgórz i cyprysów. Miasto tak jak inne położone na wysokim wzgórzu wyróżnia się twierdzą. To jej mury widać z daleka. Zatrzymujemy się na parkingu między twierdzą a centro storico. Samochód obok odjeżdża, pani oddaje nam niewykorzystany bilet parkingowy. Pani jest Czeszką.





















.png)


























































