Do końca jazdy mamy jeszcze kilkanaście kilometrów. Skręcamy na południowy-zachód. Mijamy pierwszą elektrownię:
Żelazne Wrota I, wspólny projekt komunistów z Rumunii i Jugosławii (Porțile de Fier I, Đerdap I). Jest to największa zapora na całym Dunaju i jedna z największych elektrowni wodnych w Europie.

Kawałek dalej korek na drodze w stronę przejścia granicznego ulokowanego na zaporze: ciężarówki całkowicie zablokowały możliwość przejazdu do Serbii!

Potem główna szosa odbija od rzeki. Spoglądam na termometr: czterdzieści jeden stopni! Okolica całkowicie wysuszona, w tle bije w niebo wysoki słup dymu, gdzieś coś mocno się pali.

Zaglądamy do wioski
Cerneți, w której miał być dwór, klasztor i trzy ciekawe kościoły. Znaleźliśmy jedną trzecią z tych obiektów. Klasztor jest, ale mniszki schowały się za zamkniętą bramą i płotem, zza którego nic nie widać. Bardziej dostępna jest cerkiew św. Mikołaja (
Biserica Sf. Nicolae) z końca XVIII wieku.


Wnętrza świątyni są zamknięte, ale można podziwiać freski w przedsionku.


Obok wychodka odbył się jakiś czas temu pogrzeb. Wielkość wieńców robi wrażenie.

Z Cerneți jest już kawałeczek do miasta o złożonej nazwie
Drobeta-Turnu Severin. Stolica okręgu (odpowiednik powiatu) oraz jeden z największych portów Rumunii. Obawiałem się, że dotrzemy tu dopiero późnym wieczorem, ale już o siedemnastej trzydzieści stajemy pod pensjonatem. Telefon do właścicielki i po chwili prowadzi nas na poddasze, gdzie możemy wybrać sobie pokój do spania. Dobrze, że w każdym jest sprawna klimatyzacja...
Widok z okna mamy na główną, trzypasmową drogę, na której praktycznie brak ruchu, jest za ciepło.

Po szybkim prysznicu ruszamy na miasto. I tu taka ciekawostka: Cerneți oraz Drobeta-Turnu Severin to jedyne miejsca podczas wakacyjnego wyjazdu, które nie leżą na terenie dawnych Austro-Węgier. Wyjechaliśmy z Banatu i znaleźliśmy się w Oltenii, będącej częścią Wołoszczyzny. Nawet przed Wielką Wojną było to terytorium Rumunii. Wszystkie poprzednie i późniejsze miejscowości leżały w państwie Habsburgów, co pozwala sobie uzmysłowiać jak ogromny był to kraj.
W starożytności znajdował się tu rzymski obóz Drobeta. Jeszcze o nim wspomnę, ale jego istnienie stało się powodem, że w 1972 roku do dotychczasowej nazwy dodano jego nazwę tworząc językowego dziwoląga. Pomysłodawcą był nie kto inny, tylko Nicolae Ceaușescu, gorący zwolennik teorii "dako-rzymskiej". Co więcej słowo "severin" łączono z rzymskim cesarzem Septymiuszem Sewerem, ale prawdopodobnie pochodzi ono od słowa "sever", czyli "północ". Pełnej nazwy praktycznie nikt w życiu codziennym nie używa (podobnie jak w przypadku Kluż-Napoki), skracają ją do Turnu Severin lub po prostu Severin.
W średniowieczu przez pewien czas rządzili tu Węgrzy, budując nad brzegiem Dunaju twierdzę. W XVI wieku zdobyli ją Turcy, mieszkańcy osady przenieśli się do odwiedzonego wcześniej Cerneți. W XIX wieku założono miasto od nowa, zasiedlając ją ludnością z Cerneți. Wybudowano port, ulice wytyczono według dokładnego planu, dlatego większość z nich jest prosta jak strzała. Na drugim zdjęciu widać stuletnią wieżę wodną.


Ulice są puste, chyba nadal za gorąco. Nieśpiesznie idziemy do pobliskiego centrum. Jeden z większych budynków to prawosławna katedra: dość nowa, ale z pięknym, gigantycznym ikonostasem! W środku trwa nabożeństwo dla garstki osób.


Niedaleko kościoła zaparkował kamper, lecz turystów zagranicznych raczej tu nie spotkamy. Zaglądamy do parku, gdzie również pustki. Na jego środku stoi statua cesarza Trajana, w końcu to prawie rodak Rumunów

.

Port i stocznię wybudowali Austriacy, co ściągnęło wielu cudzoziemców. Turnu Severin na przełomie XIX i XX wieku było miastem kosmopolitycznym, najwięcej osób mówiło po niemiecku, rumuński zajmował drugie miejsce. Mieszkali tu również Węgrzy, Włosi, Czesi, Serbowie, Żydzi i jeszcze kilka innych nacji, liczni byli ewangelicy i katolicy. Dziś to już tylko pieśń przeszłości, po której zostało nieco klasycystycznych i secesyjnych budynków. Przykładem jest teatr, obecnie Pałac Kultury (
Palatul Culturii). Przed nim całkiem współczesna atrakcja: ogromna obrotowa fontanna (Fântâna Cinetică).

Fasada pobliskiego bloku lekko spękana.

Schodzimy nad Dunaj. Ruiny twierdzy podczas ostatniego remontu tak odpicowano, że rezygnujemy z ich zwiedzania. Pod murami spotykamy wreszcie ludzi: cała rodzina nabiera wodę do kilku baniaków.

Na drugim brzegu Bałkany, Serbia i inna strefa czasowa. Zawsze mnie fascynowało jak granica pozwala wyznaczać tak różniące się od siebie światy. W tym przypadku dzieli je około siedmiuset metrów wody.

Za szosą biegną tory. Część jest używana, zresztą gdzieś w tle słychać łomot lokomotywy. Z Turnu Severin można pojechać m.in. do Bukaresztu, są trzy kursy dziennie, podróż trwa sześć do siedmiu godzin. Niektóre tory są zarośnięte i prowadzą w port, gdzie widzę kuter rumuńskiej straży granicznej. A daleko w tle nadal unosi się słup dymu.

Centrum otaczają parki, ale większość z nich jest odgrodzona taśmami i zapuszczona.

Miejscowa wariacja na temat Kolumny Trajana z Rzymu oraz niezmiennie opustoszałe ulice.


Uznaliśmy, że pora byłoby coś zjeść i w tym momencie zaczynają się problemy. Kiedyś można było chodzić w tak dużym mieście w ciemno i zawsze znalazłoby się coś swojskiego, teraz bywa z tym różnie. Miałem wyszukaną restaurację z rumuńską kuchnią, lecz okazała się działać do... siedemnastej. Fajne godziny pracy. Wyszukaliśmy inną, położoną w budynku zabytkowej hali targowej, ponoć czynną do północy. Już z daleka nie podobają mi się zwinięte stoliki, zaglądam do środka... pusto, ciemno, tylko jakiś chłopak siedzi na barze i bawi się gitarą.
- Przepraszam, jest otwarte? - zagaduję nieśmiało.
- Mam to gdzieś! - rzucił z głupawym uśmiechem i wrócił do szarpania strun. Potem doczytaliśmy, że te miejsce to jakieś połączenie burdelu i pralni brudnych pieniędzy.
Wracamy w okolice teatru: tam na deptaku było kilka czynnych lokali, ale głównie międzynarodowe standardy - pizza, kebab i tym podobne. Jedna wygląda bardziej rumuńsko, ale zaczynają składać parasole.
- Otwarte? - pytam.
- Oczywiście, przecież dopiero dwudziesta - mówi zdziwiona kelnerka.
No tak, słońce schowało się za budynkami, parasole stały się niepotrzebne, a mieszkańcy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyszli na ulice, z każdym kwadransem coraz bardziej licznie. Martwe miasto nagle cudownie ożyło! Z tej okazji stuknęliśmy się kufelkami!

Dostajemy menu.
- Jest tylko po rumuńsku, przetłumaczcie sobie za pomocą smartfona - rzucił po angielsku kelner i poszedł. Chyba naprawdę turyści zagraniczni rzadko tu zaglądają... Co prawda nazwy dań znamy na tyle, że nie musieliśmy się uciekać do pomocy techniki, ale przerzucanie kolejnych czynności na telefony i aplikacji jest coraz bardziej irytujące. Dobrze chociaż, że nie kazał nam skanować kodu QR, jak w Timișoarze.
Dań z kuchni rumuńskiej prawie tu nie ma, ale nie narzekajmy: zamawiam crispy z kurczaka z grubymi frytkami, a Teresa owoce morza, które od biedy można uznać za produkt miejscowy. Piwo na pewno było rumuńskie. Podczas posiłku nie mogło zabraknąć ocierającego się o nogi głodomora.

Napełniwszy brzuchy nie zamierzamy jeszcze wracać do pensjonatu. Przechodzimy obok kolejnych przybytków, które jeszcze godzinę temu były kompletnie puste.

Obok zamkniętej restauracji jest czynna spelunka. Klasyczna, zewnętrzny ogródek słabo oświetlany kilkoma lampami. Miejscowi robią wielkie oczy na nasz widok, ale pełna kultura. Zapytuję barmana, czy mają palinkę. Drapie się po głowie.
- Niee, my pijemy wódkę albo whisky - wskazuje półki za sobą.
W takim razie zostaniemy przy piwie - kosztowało 8 lei.

Dzień jest jeszcze młody, więc kręcimy się po parku i przy fontannie błyskającej kolorami, kupujemy lody. Życie kwitnie, zaczyna się weekend.


Odprowadzam Teresę do pensjonatu, jeszcze mi mało włóczenia się. Zaglądam do pewnej knajpki mijanej po drodze. Ludzi multum. Kelnerka w szoku.
- Turysta? - zagaduje po angielsku. - Skąd przyjechałeś? Dzięki, że chciało ci się odwiedzić Severin.
Cała przyjemność po mojej stronie. Potem zachodzę na pobliskie osiedle, przemykam między blokami i samochodami. Cicho i pusto.

Przed snem oglądam rumuńską wersję Familiady - prowadzi ją Murzyn. Ach, ta globalizacja. A na dobicie film z lat 70. o rzymskim centurionie, który uciekł z zasadzki Daków i przygarnęła go dzielna Daczka/Daczynka. Jak się można było domyślić owocem przygarnięcia był romans i potomstwo. Tu chyba wszystko kręci się wokół dako-rzymskiej tematyki

.
Na zdjęciu nasz pensjonat: spaliśmy w pokoju na drugim piętrze po prawej stronie.

Rano uderzam do piekarni po śniadanie. Przeszedłem kilkaset metrów i wróciłem mokry jak świnia. Prognoza nie pozostawia złudzeń: będzie jeszcze cieplej niż wczoraj! Pogodynka ostrzega, że nawet noce nie przyniosą ochłody.

Przyglądamy się okolicznym domom i zastanawiamy się, czy mają jakiś ogródek do schronienia się w cieniu. Nie mają: podwórka są małe, wybetonowane i zajmowane przez garaże lub szopy. Zieleń to pojedyncze drzewa albo pnącza.

O dziewiątej jest ponad trzydzieści stopni. Podjeżdżamy autem pod muzeum, na terenie którego znajdują się pozostałości
Drobety. Spotykamy tam jedyną zagraniczną turystkę, zdaje się, że Brytyjkę. Przemieszcza się na rowerze i chciałaby swoje dwa kółka z bagażami gdzieś bezpiecznie zostawić, okazuje się jednak, że to problem. W gmachu wejściowym nie można, na terenie muzealnym też nie bardzo, w końcu strażnik łaskawie zgadza się, aby oparła sprzęt o drzewo.
Rzymianie wybudowali swój warowny obóz na początku II wieku, za czasów panowania cesarza Trajana. Trwały wojny rzymsko - dackie, tutejszy posterunek był pierwszym na terenie Dacji. Położony w strategicznym punkcie, na styku dróg lądowych i rzecznych, stąd ruszały rzymskie legiony na podbój głębi kraju. Wokół fortu powstało miasto, które w szczytowym momencie zamieszkiwało czterdzieści tysięcy osób (połowę tego co dzisiaj w Turnu Severin na znacznie większym obszarze). W latach 70. III wieku Rzymianie uznali, że nie są w stanie utrzymać prowincji przy ciągłym germańskim naporze i niskich dochodach z podatków. Nastąpiła ewakuacja rzymskiej armii i administracji za Dunaj; prawdopodobnie miała być tymczasowa, ale okazała się trwała (rumuńscy historycy twierdzą, że część rzymskiej administracji została i - co za niespodzianka - połączyła się z Dakami). Rzym pozostawił jednak na północnym brzegu Dunaju kilka fortów, w tym Drobetę, tak więc życie toczyło się tu nadal bez większych zmian. Co prawda najazd Hunów przyniósł duże zniszczenia, lecz ostateczny koniec Rzymu, a później Bizancjum, nastąpił w Drobecie dopiero po najeździe Awarów w 7. stuleciu. Był to jedyny fort użytkowany tak długo, przez pięć wieków.
Z punku widzenia turysty zachowane antyczne ślady nie są zbyt imponujące. Rzymski amfiteatr to głównie dziura w ziemi, a odkryto go niedawno, bo w 2010 roku. Być może przy rozbiórce jakiegoś budynku.


Teren palestry, czyli budynku do ćwiczeń. W średniowieczu używany jako cmentarz, stąd krzyż.

Obok stały łaźnie, bez których Rzymianie nie wyobrażali sobie życia. Wybudowano je na dwóch poziomach. Z daleka wyglądają okazale, z bliska widać, że zdecydowana większość to rekonstrukcja: oryginalne elementy położone są poniżej różowej linii. Z jednej strony pozwala to spróbować sobie wyobrazić tamte czasy, z drugiej zabija moje próby obcowania z antykiem.


Nie odkryto zbyt wiele śladów po mieście cywilnym, niemal wszystko to relikty fortu, który z biegiem lat coraz bardziej się rozbudowywał i umacniał. W przypadku jego głównej części Rumuni poszli na całość i jakiś czas temu w unijnym projekcie całkowicie zrekonstruowali siatkę ulic i zarysy budynków. Oryginalnych elementów jest tu tyle, co cienia.



Obóz powstał, aby chronić prawdziwy cud rzymskiej architektury -
most Trajana. Podobno wybudowano go w rok. Składał się z dwudziestu kamienno-ceglanych filarów połączonych drewnianymi przęsłami, które w razie ataku wroga można było spalić. Mierzył tysiąc sto metrów (dziś Dunaj jest o trzysta metrów węższy), był wysoki na prawie dwadzieścia (od powierzchni rzeki, mogły pod nim przepływać statki) i szeroki na kilkanaście. Z obu stron chroniły go forty, wchodziło się na niego przez łuki triumfalne.

Nie wiadomo jak długo przetrwał most w swojej pierwotnej formie: niektóre źródła twierdzą, że drewniane przęsła kazał rozebrać już Hadrian, następca Trajana, inne, że nastąpiło to w czasie opuszczenia Dacji, jeszcze inne, że długo później zniszczyła go natura. Filary odkryto dla masowej wiedzy dopiero w XIX wieku, gdy Dunaj miał rekordowo niski poziom. Dwa wyburzono, bo blokowały żeglugę, część została zmyta przez silne prądy. Być może siedem z nich nadal istnieje zalane przez spiętrzone wody, ale zobaczyć można tylko dwa przyczółki na obu brzegach. Kiedyś usiłowałem dostać się do tego w Serbii, ale pobłądziłem, teraz udaje mi się popatrzeć na ten rumuński. Nie jest tego dużo, ale to w końcu prawie dwa tysiące lat!



W oddali widać serbski filar. Dostępny bezpłatnie, tutaj trzeba wykupić bilet. Obejmuje on także muzeum, na które nie mamy dziś czasu. Most Trajana obecny jest na kolumnie Trajana w Rzymie, stąd mniej już dziwią jej rumuńskie kopie i pomniki cesarza.

Budynek muzeum jest całkiem ładny. Na trawniku leżą resztki starożytnych kamieni, kawałek dalej pomacałem kolumnę.


Most Trajana i inne rzymskie artefakty były głównymi powodami, który przywiodły nas do Turnu Severina. Na zakończenie wizyty zajeżdżamy pod hipermarket na ostatnie większe zakupy. Wybrałem
Kauflanda, bowiem przy tych sklepach zawsze znajdują się bufety z prostym i tanim jedzeniem z grilla. Mięso w rozmaitych formach, w tym klasyczne mici, które dopiero teraz udało mi się zjeść. Ostatnio w czasie dyskusji na jednej z grup wiele osób wyśmiało takie miejsca, że to syf, kiła i mogiła, ale zawodowi kierowcy nie mogą się mylić: zawsze kręci się ich tam pełno, do tego różne babcie, dziadki i w ogóle wszyscy, więc przy takim przemiale jest szansa na świeże produkty.

Podczas konsumpcji przyglądam się punktowi skupu opakowań do napojów. Nie idzie to zbyt sprawnie.

Wyjeżdżamy na zachód, w stronę Banatu. Na środka ronda spotykamy model przęsła Mostu Trajana.

Żegnamy Turnu Severin przy witaczu. A dalej... zakaz trąbienia. Może Dunaj tego nie lubi?
