Platforma cro.pl© Chorwacja online™ - podróżuj z nami po całym świecie! Odkryj Chorwację i nie tylko na forum obecnych i przyszłych Cromaniaków ツ

Podróże RobaCRO - Lutalicy iz Novogardu

Wycieczki objazdowe to świetny sposób na zwiedzenie kilku miejsc w jednym terminie. Można podróżować przez kilka krajów lub zobaczyć kilka miast w jednym państwie. Dla wielu osób wycieczki objazdowe są najlepszym sposobem na poznawanie świata. Zdecydowanie warto z nich korzystać.
kulka53
Weteran
Posty: 13338
Dołączył(a): 31.05.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) kulka53 » 05.03.2011 07:56

janusz.w. napisał(a):on dla mnie całe życie jest Starorobociański :)

Dla mnie też :wink: :D

Hala Stara Robota:cool:

Robert, gratuluję :idea:
"Rozwijacie się" górsko i wyprawowo......

Ciekawe co przyniósł luty :wink: :D

Pozdrawiam
maslinka
Weteran
Avatar użytkownika
Posty: 14802
Dołączył(a): 02.08.2008

Nieprzeczytany postnapisał(a) maslinka » 05.03.2011 20:50

Wiele osób używa jednak nazwy Starobociański Wierch :wink: Klik, klik i klik :D

Ale nie upieram się. Pewnie Starorobociański to oficjalna nazwa. Chociaż na mojej mapie Tatr jak byk stoi: Starobociański.

Pozdrawiam.
Franz
Legenda
Avatar użytkownika
Posty: 59006
Dołączył(a): 24.07.2009

Nieprzeczytany postnapisał(a) Franz » 06.03.2011 14:35

janusz.w. napisał(a):Pojęcia nie mam... :lol: bo on dla mnie całe życie jest Starorobociański :)
(język sobie można połamać :lol: )
Myślę, że Wojtek wie i nam to wyjaśni :)

Tak, jak Paweł, napisał - nazwa pochodzi od Starej Roboty. Najwyraźniej ostatnio panuje trend skracania podwójnych sylab. ;)

Pozdrawiam,
Wojtek
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 13.03.2011 10:55

Ciemno na Ciemniaku

Po mile spędzonym w szerszym gronie wieczorze nikomu zrywać się z łóżka o godz. 6.00 nie chciało. Trochę nam zeszło, zanim zebraliśmy się na szlak. Wystartowaliśmy o dobrą godzinę później niż dnia poprzedniego. Naszym celem był Ciemniak. Zastanawialiśmy się i analizowaliśmy, jak na niego wejść. Ostatecznie padło na czerwony szlak z dojściem przez Dolinę Kościeliską. Mnie bardziej kusiło przejście Tomanowej, w której jeszcze nie byłem.

Obrazek
Daleko do szczytowania :)

Po wyjściu ze schroniska zaskoczyły nas warunki "drogowe". Ceprostrada przez Dolinę przypominała dosłownie tor lodowy. To, co odtajało za dnia, w nocy zamarzło. Trzeba było naprawdę bardzo uważać, żeby nie fiknąć orła. Widzieliśmy ludzi, którzy zakładali raki na ten nota bene dość płaski odcinek. Ogólnie, to nie był wcale taki najgorszy pomysł.

Przeszliśmy prawie całą Kościeliską, by niemal u jej początku odbić na krótko w ścieżkę nad Reglami a z niej już bezpośrednio na czerwony szlak na Czerwone Wierchy. Początek szlaku przez las był bez śniegu. Na skałach raczej oblodzenie...im wyżej, tym nieco więcej śniegu. Zima mimo wszystko była jednak w odwrocie. Pierwsze ciekawsze widoki zaczęły się od Polany Upłaz. Pokazał się nam Giewont - wyglądał nieco skromniej z tego kierunku. Od strony Zakopanego widać go jako spory masyw...Widzieliśmy też Podhale, Orawę, Gorce, Beskidy i samą Królową Beskidów - Babią Górę. Kto tego dnia wybrał się na Babią, prawdopodobnie miał dobre warunki :). Przynajmniej do południa...

Obrazek
W drodze na szczyt

Obrazek
Gabi, Ela, Robert, Paweł

Obrazek
Podhale...po lewej Babia Góra

Obrazek
Babia Góra

Obrazek
Zakopane

Obrazek

Obrazek
Giewont

Obrazek
Kominiarski Wierch

Przed Chudą Przełączką (1850m) mieliśmy do pokonania trudniejszy, trochę niebezpieczny fragment. W warunkach letnich pewnie nie byłoby o czym mówić. Przy zaśnieżonym szlaku w razie poślizgu można było polecieć na sam dół Miętusiej Doliny. Szans na przeżycie nie oceniałbym w tym przypadku wysoko. Ten odcinek pokonaliśmy z dużą uwagą asekurując się czekanami :). Mając w ręku to urządzenie jakoś automatycznie człowiek czuje się pewniej. Po pokonaniu tej trudności otrzymaliśmy nagrodę. I to jaką? Duże stado kozic :). Normalnie, ostatnio nasze wędrówki obfitują w spotkania z kozicami. A tych było naprawdę sporo i mieliśmy je jak na wyciągnięcie dłoni. Otaczały nas prawie z każdej strony. I pięknie pozowały do zdjęć :). Spotkanie kozic w tej części Tatr jest wielce prawdopodobne, bo jak wyczytałem, jest to jeden z ich ulubionych rewirów. Niestety, w moim aparacie siadły baterie i jeszcze te zapasowe odmówiły posłuszeństwa :(. Można było się zdenerwować - a co gorsze, te zdjęcia, które zrobiliśmy wcześniej na tej wyprawie, też się jakoś szczególnie nie udały :(. Coś pokombinowałem z trybami i wyszła jedna wielka lipa :(.

Obrazek
Widok na Ciemniaka

Pawłowe kozice:
Obrazek

Obrazek

Widok z Chudej Przełęczy był naprawdę godzien uwiecznienia. Piękna panorama Tatr Zachodnich - od Smreczyńskiego Wierchu, przez m.in. Bystrą, zdobyty dzień wcześniej Starorobociański Wierch, Rohacze, Wołowiec, Kominiarski Wierch...niestety tego nie uwieczniłem na moim aparacie :(. Dobrze, że chociaż Paweł miał sprawny sprzęt.

Obrazek
Panorama Zachodnich - z Bystrą, Starorobociańskim, Wołowcem i Rohaczami

Ze zbiorów Pawła:
Obrazek

Obrazek

Od Chudej Przełączki na szczyt mieliśmy już niecałą godzinę wg wskazań drogowskazów. Wydawał się on być w zasięgu ręki. Ale to, co brałem za szczyt, było jedynie "hopką" - Ciemniak pokazał się nam dopiero po jej pokonaniu. Z dołu też wydawało mi się, że to, co widzę to Ciemniak, a to właśnie była ta hopka. Na finałowe podejście musieliśmy założyć raki. Ela ze względu na braki sprzętowe zrezygnowała z podejścia i zaczęła powoli schodzić w dół. Wiola i ja trochę męczyliśmy się z założeniem raków. Jeszcze nie do końca mamy opanowaną technikę. Minęło nas też kilku schodzących turystów (pierwsi turyści spotkani tego dnia)...i mieliśmy przepiękny widok na ścianę Krzesanicy. Taka "czarno-biała" zrobiła na nas duże wrażenie.

Obrazek
Wiola&Robert

Paweł i Gabi byli już na Ciemniaku (2096m), my dopiero zaczynaliśmy wchodzić. Gdy dotarliśmy do nich, diametralnie zaczęła się zmieniać pogoda. Naszły chmury, zaczął sypać śnieg, zrobiło się ciemno jak w tytule tego odcinka...i nie było już wiele widać. Pawłowi i Gabi udało się załapać na ostatnie widoki z Ciemniaka. Tatry Wysokie zasnute już były chmurami. Zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęliśmy szybkie zejście w dół.

Obrazek
Wiola&Robert i...las szpeju :)

Śnieg zamienił się w deszcz. Nie był jakoś szczególnie obfity. Po jakimś czasie dogoniliśmy Elę i troje turystów, którzy byli na szczycie przed nami. W stronę Ciemniaka zmierzało dwóch innych turystów. Sądząc po ich ekwipunku zamierzali gdzieś w górach biwakować. Pewnie w okolicy polany Upłaz, bo tam najbardziej równy teren...

Od Polany na dół mieliśmy najtrudniejszy odcinek do pokonania, już w ciemnościach po przymarzniętych skałach. I w sumie oprócz jednego fragmentu nie było najgorzej. Więcej kłopotów miała ta trójka - ktoś z nich wywinął orła. Paweł opowiadał mi, że gdzieś blisko szczytu szli nieuważnie i facet mało nie poleciał w przepaść. Na szczęście, dobrze się skończyło. Choć z drugiej strony, kobieta miała "podbite" oczy. Jak mówiła, wiatr zdmuchnął ją na szlaku do Murowańca. Pechowcy jacyś...a my dotarliśmy bezpiecznie do Ceprostrady. I o ile rano była pokryta lodem, tak wieczorem brodziliśmy po kostki w wodzie. Do schroniska wróciliśmy o podobnej porze jak dzień wcześniej. I znów pierwsze kroki skierowaliśmy na salę po piwo. Eh...po wysiłku złocisty napój wchodzi jak nic innego :). Przynajmniej w moim przypadku :).

Po ugaszeniu pragnienia, prysznicu, kolacji oczekiwaliśmy na 7. Karpacki Finał WOŚP. Orkiestra Owsiaka zawitała i w góry wysokie. Odbył się koncert. Zagrał m.in. Robert Marcinkowski. Była też licytacja przeróżnych gadżetów ofiarowanych przez sponsorów. Było "ostro" - ceny wywoławcze były przebijane kilkakrotnie :). Rywalizacja nie zawsze w duchu fair play toczyła się głównie między trzema grupami. Niekiedy osoby przebijały samych siebie przy głośnym dopingu i aplauzie innych :). Mieliśmy naprawdę przy tym sporo radości. Nasz stół wylicytował płytę R. Marcinkowskiego, stuptuty, książkę i koszulkę WOŚP. Pewnie, licytacja i koncert trwały by dłużej, ale obsługa schroniska chciała już sprzątać. Musieliśmy uszanować ich wolę...

Dodatkowymi lokatorami w naszym pokoju okazała się....trójka turystów z Ciemniaka. Nie nawiązała się między nami nić przyjaźni. Mieliśmy drobny incydent z kobietą dotyczący chrapania jej faceta. Wywiązała się akademicka dyskusja nt. chrapania i czy jest to naturalne...nie trwała zbyt długo, bo mimo wszystko wszystkim spać się chciało. I chrapanie już nie przeszkadzało :).

Rano śniadanie i w drogę. Pogoda była nie najgorsza. Zza chmur pokazywało się słońce. Ładna pogoda przyciąga spacerowiczów i pewnie odwiedzający schronisko na Ornaku zasilili kasę Orkiestry - część gadżetów nie została zlicytowana w czasie naszej licytacji...

Z Kir sprawnie dostaliśmy się do centrum Zakopanego i dalej autobusem do Krakowa. W autobusie kamerowali nas. Akurat trafiliśmy jak nagrywali program na potrzeby TVN24, kto najszybciej dostanie się z tej zimowej stolicy do stolicy naszego kraju :). "Nasz" dziennikarz podróżował autobusem i samolotem. Zajął drugie miejsce - wygrał Sekielski, który za środek lokomocji wybrał...PKP. A tak ludzie narzekają na naszą kolej :). W Krakowie grupa się pożegnała. Paweł i ja połaziliśmy trochę po mieście. Obejrzeliśmy scenę na rynku - akurat zaczynał się koncert WOŚP. Byliśmy też pod Wawelem - ot taki wieczorny Kraków w pigułce.

Po 18.00 siedziałem już w pociągu na Pomorze. Kolejna tatrzańska przygoda dobiegła końca. Jak w niejednym sprawozdaniu wycieczkę można krótko podsumować - cele zostały osiągnięte :). Sprzęt "alpinistyczny" został przetestowany, górki zdobyte, oczy nasycone widokami przyrody (ten martwej i ten żyjącej). I nie pozostaje nic innego niż spokojne planowanie i przygotowywanie się do kolejnych wypraw...

PS Janusz, miło Cię widzieć...o tak, musieliśmy zainwestować w sprzęt. Ale, to była trafiona decyzja. I Tatry zimą piękne...polecamy :)

PS Agnieszka, a już sądziliśmy, że nasze relacje omijasz z daleka :). Tym razem w Holandii nie widziałem wielu rowerzystów. Nocą raczej się nie poruszają. Ale, pamiętam, gdy byłem w tym kraju po raz pierwszy i po wyjściu z dworca w Venlo, ujrzałem ogromny parking dla rowerów. Zdębiałem :). Gdyby u nas tak było...marzenia, niestety :(.

PS Kulki...Was też miło u nas widzieć. Pewnie Was i nie tylko Was zaskoczymy...sami siebie zaskoczyliśmy :). Ale, o tym za jakiś czas...

PS Wojtek...chyba trochę pod przymusem tu trafiłeś. Ale miło, że taki góral jak Ty zajrzał w nasze skromne progi. Ja upierałbym się przy nazwie Starorobociański Wierch :). Oficjalne źródła podają taką właśnie nazwę...
Ostatnio edytowano 01.03.2012 12:57 przez RobCRO, łącznie edytowano 3 razy
Franz
Legenda
Avatar użytkownika
Posty: 59006
Dołączył(a): 24.07.2009

Nieprzeczytany postnapisał(a) Franz » 13.03.2011 14:23

RobCRO napisał(a):PS Wojtek...chyba trochę pod przymusem tu trafiłeś.

Hmm... jakoś nie odczuwam tego przymusu. :lol: Wywołał mnie Janusz do odpowiedzi, więc nie było co udawać, że mnie tu nie ma. ;)

Zaglądam do Twoich wspomnień, chociaż nie robię tego regularnie z powodów następujących:
1. Zdecydowanie wolę wątki monotematyczne od tasiemców, w których umieszcza się wszystkie podróże z miejsc nie mających ze sobą nic wspólnego.
2. Mam za każdym razem olbrzymi problem z otwieraniem zdjęć i mało które pokazuje się u mnie w całości, mimo kilkukrotnego odświeżania. Aczkolwiek dziś akurat wszystko pokazało się za pierwszym razem. Oby ta jaskółka coś zapowiadała... ;)

RobCRO napisał(a):Ja upierałbym się przy nazwie Starorobociański Wierch :). Oficjalne źródła podają taką właśnie nazwę...

Czyli nasze zdania są identyczne. Co najwyżej, mój upór jest mniejszy. :P

Pozdrawiam,
Wojtek
Lidia K
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 3519
Dołączył(a): 09.10.2007

Nieprzeczytany postnapisał(a) Lidia K » 14.03.2011 10:15

Nie mam żadnego problemu z otwieraniem fotek, bo pinga ma w pracy ogromnego, gorzej w domu (100 krotnie mniejszy), nawet nie próbuję. Ale i tak jest lepiej bo Robert pokazuje mniejsze zdjęcia 640x480. Co do wątku wielotematycznego - nie mam żadnych zastrzeżeń - powstał kilka lat temu i chyba jako pierwszy. Dla nas był pewnym wzorcem - i taki też zastosowaliśmy. W pierwszym poście Robert umieścił spis treści. Pozwala to czytelnikom poszukującym wskazówek turystycznych i wspomnień bardzo łatwo przemieszczać się w wielowątkowej relacji.

Robercie, zima mnie w góry nie ciągnie (tak naprawdę nigdzie mnie zima nie ciągnie), można powiedzieć, że mnie zima paraliżuje. Jedyny ruch jaki sobie aplikuje to codzienna jazda na rowerze. :lol:

RobCro napisał(a):Pewnie Was i nie tylko Was zaskoczymy...sami siebie zaskoczyliśmy
:)


Ale już mnie zaskoczyliście. Czekany, raki, zimowy pejzaż 8O Fajnie widzieć jak się rozwija Wasze oczarowanie podróżami i sobą nawzajem.

Pozdr
Lidia :D :D :D
longtom
Weteran
Avatar użytkownika
Posty: 12172
Dołączył(a): 17.02.2010

Nieprzeczytany postnapisał(a) longtom » 14.03.2011 12:09

janusz.w. napisał(a):
Pojęcia nie mam... :lol: bo on dla mnie całe życie jest Starorobociański :)
(


Ja to nawet mapę z nazwą "Starobociański Wierch" widziałem. Starobociańska Dolina też na niej była :!: :D

pzdr :wink:

Oczywiście wersja bez "bocianów" jest prawidłowa :!: :wink:
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 24.04.2011 11:56

Ameryka Południowa - Kolumbia Luty 2011

Jeśli chcesz poznać Karaiby,
wybierz się na Kubę lub na Dominikanę;

jeśli chcesz poznać Ocean Spokojny,
wybierz się do Chile;

jeśli chcesz poznać Andy,
wybierz się do Ekwadoru;

jeśli chcesz poznać amazońską puszczę,
wybierz się do Brazylii;

jeśli chcesz poznać kultury prekolumbijskie,
wybierz się do Meksyku lub do Peru,

ale jeśli chcesz zobaczyć to wszystko razem,
wybierz się do Kolumbii"

Odcinek I

Przygotowanie i podróż

Pomysł wyprawy do Ameryki Południowej chodził po naszych głowach od dłuższego czasu. Linie lotnicze naszych zachodnich sąsiadów dość często "rzucają" promocje na loty czy to do Caracas czy do Bogoty. Ale, do tej pory albo nie pasowała nam pora roku (bywa, że promocje przypadają na okres pory deszczowej...) albo po prostu nie mogliśmy ogarnąć się z naszymi sprawami w kraju. Sytuacja u Wioli jest dość skomplikowana i decyzja o jakimkolwiek wyjeździe nie była i nadal nie jest sprawą prostą. Ale, gdy w listopadzie 2010r. pojawiła się kolejna promocja Lufthansy, postanowiliśmy już dłużej nie zwlekać i zakupiliśmy bilety na lot do Bogoty - stolicy Kolumbii. Co będzie, to będzie...:)

Decyzja była spontaniczna i poprzedzona krótkim "wywiadem środowiskowym" na temat tego kraju. Przede wszystkim, czy pogoda na termin wyprawy jest dobra (pora sucha) i czy jest tam bezpiecznie...
Wyczytaliśmy, że luty to właściwy okres na wyjazd a atrakcji turystycznych jest więcej niż nasze ramy czasowe :).

Nasza wcześniejsza wiedza na temat Kolumbii ograniczała się w zasadzie do...kokainy (słynne kartele narkotykowe z Medellin), Shakiry, G. G. Marqueza (czytało się kiedyś jego "Sto lat samotności") i dla mnie kilku "sportowych" nazwisk jak przede wszystkim zamordowany po MŚ w Stanach piłkarz- Andres Escobar, ekscentryczny bramkarz - Rene Higuita, nie mniej znany- Carlos Valderrama a także kojarzony z występów w lidze polskiej (nazwa klubu nie przechodzi mi przez gardło) - Manuel Arboleda. Znani są również kolumbijscy kolarze - słynną ze świetnej jazdy w górach np. był taki Santiago Botero. I o ile mnie pamięć nie zawodzi, to na ostatnim etapie Tour de France 1993 - jeździe indywidualnej na czas, nasz Zenek Jaskuła wyprzedził właśnie reprezentanta Kolumbii i dzięki temu zajął 3 miejsce w klasyfikacji generalnej.

I coś tam się obijało o uszy o niedawnym konflikcie z Wenezuelą, wojną domową i guerillą (lewicową partyzantką np. siłami FARC). Ta część wiedzy była najbardziej "przerażająca". Gdzie my się pchamy??? Takie myśli zaczęły nam kotłować w głowie, gdy zaczęliśmy studiować historię i czytać tematy na forach podróżniczych dot. Kolumbii. W sumie, ilu ludzi, tyle zdań, ilu ludzi...jedni przestrzegają, by wyjazdy tam sobie podarować, inni zachwyceni. W końcu, jak sami nie pojedziemy, to się nie przekonamy. Zabukowaliśmy bilety. Na wylot z nami zdecydowali się także Gabi i Paweł.

Można było zacząć przygotowania te zarówno teoretyczne jak i praktyczne - planowanie trasy, wyszukiwanie atrakcji, szukanie połączeń, szczepienia (uznaliśmy, że najbardziej konieczne będzie zaszczepienie się przeciwko żółtej febrze. Ryzyko malarii na terenach, które chcieliśmy odwiedzić było mniejsze) etc.

Pierwszym etapem przygotowań praktycznych był nasz wyjazd w Tatry - jak wiecie z poprzedniej relacji w celu nauki posługiwania się głównie rakami i czekanem. Lekcję odrobiliśmy...i pozostało jedynie znalezienie "ładnej" mimo wszystko nie za trudnej technicznie górki w Kolumbii.

Najwyższa - Pico Colon (Szczyt Kolumba) - wg różnych źródeł ma od 5650m do 5700m i znajduje się na terenie Parku Narodowego Sierra Nevada de Santa Marta - szybko odpadła (podobno nieprzychylni Indianie, tereny kontrolowane przez partyzantkę z FARC ze względu na uprawę narkotyków). Wynaleźliśmy jeszcze...Nevado del Ruiz - 5300 m. - wulkan - podobno nie da się wejść na szczyt i można jedynie podjechać autem gdzieś pod stożek wulkanu. Później, dostaliśmy maila, że wszelka turystyka górska w tym regionie jest wykluczona, ale nie byliśmy w stanie tego zweryfikować.

Niestety, info na temat kolumbijskich gór niewiele w necie, nawet strony summitpostu mają skąpe informacje w tym zakresie. Stąd, piszę "podobno"...W końcu po długich poszukiwaniach trafiliśmy na właściwą górkę :). Nazwy jej teraz jednak nie będziemy zdradzać, bo będzie o niej sporo w najbliższych odcinkach.

Znaleźliśmy też trochę innych atrakcji, które warto zobaczyć w Kolumbii. Plan wydawał się być perfekcyjnie ułożony...Największy problem mieliśmy z ustalaniem rozkładu jazdy autobusów. Po pierwsze, musieliśmy zdecydować się, czy podróżować nocą (wszędzie piszą, by tego nie robić, że partyzanci napadają i albo kradną wszystko albo co gorsze porywają dla okupu) a po drugie ustalić czy na naszej trasie są nocne połączenia. Co do pierwszego, uzgodniliśmy, że mamy za mało czasu, by przemieszczać się za dnia i gdy tylko się da, będziemy poruszać się nocą. Co do drugiego, niby są na necie rozkłady jazdy kolumbijskich przewoźników, ale czy one są aktualne? Nie wiem, ale wg mnie nie warto na nich polegać.

Najbardziej w sumie interesowało nas nocne połączenie na trasie Bogota - Guican. Nasz samolot lądował po 19.30 w stolicy Kolumbii i zależało nam, by szybko dostać się na dworzec i złapać autobus właśnie do Guican...ten wg uzyskanych informacji miał być o 21.15. Tak przy okazji, w Kolumbii nie ma połączeń kolejowych. Jest linia kolejowa Bogota - Santa Marta, ale wykorzystywana jest jedynie do ruchu towarowego.

Przed wyjazdem zaklepaliśmy sobie noclegi w hostelach w największych miastach. Tak na wszelki wypadek...co do waluty, zdecydowaliśmy się zabrać dolary. Paweł i Gabi zabrali karty kredytowe. Innych specjalnych przygotowań nie robiliśmy...

11 lutego wystartowaliśmy i po nocnych podróżach PKP dotarliśmy na miejsce zbiórki tj. warszawski Dworzec Centralny. Stamtąd miejskim autobusem dojechaliśmy na Okęcie. Łażąc po lotnisku w oczekiwaniu na nasz lot "tknęło" mnie na widok "adapterów" do prądu. Przed wyjazdem kupiłem konwerter napięcia, ale...jakoś mi on nie pasował. Miał co prawda "bolce" amerykańskie, ale miał też dodatkowy bolec na "siłę". Po konsultacjach z Pawłem zakupiliśmy nowy adapter. I to była bardzo dobra decyzja. Mój konwerter, jak się potem okazało, nadawał się tylko do...kosza :(. A "lotniskowy" adapter dobrze nam służył. Po prostu w Kolumbii nie widzieliśmy w zasadzie gniazdek z siłą. Ponadto, konwerter był zbędnym ciężkim balastem (ponad 1,3 kg) i szybko się go na miejscu pozbyłem. Większość naszych ładowarek ma zakres od 110V do 230V i zwykły adapter wystarcza :). To taka "elektryczna" dygresja, która może się komuś przydać w podróży...

Mając spory zapas czasowy, stało się tak, że niewiele zabrakło i...nie załapalibyśmy się na nasz lot. Lufthansa otworzyła tylko jedno okienko do odprawy a oczekujących był w zasadzie tłum. W tym samym czasie te linie miały lot zarówno do Frankfurtu jak i bodajże Düsseldorfu. Na szczęście, otworzyli następne okienka i odprawiliśmy się :).

Zadowoleni weszliśmy na pokład samolotu. Lot do Frankfurtu trwał nieco ponad godzinę. We Frankfurcie znajduje się jedno z największych lotnisk w Europie. Sprawnie, podczepiając się pod grupę rodaków, przemieściliśmy się do punktu naszej kolejnej odprawy (znów stanie w kolejkach). Po 13 mieliśmy wylot do Bogoty. Nikt z nas nie leciał wcześniej tak daleko. Mimo obaw lot był przyjemny. Mogę stwierdzić, że Lufthansa dba o pasażerów na długich trasach....Sąsiadem z fotela obok był Alex - Kolumbijczyk, z którym trochę porozmawialiśmy na temat jego kraju. Lot trwał 11 godzin, ale ze względu na 6-ciogodzinną różnicę czasową, wylądowaliśmy zgodnie z planem ok. 19.30.

Odprawa kolumbijska przebiegła sprawnie, choć tylko mnie nie wypytywali, po co do nich przyleciałem :). Od jakiegoś już czasu Kolumbia przestała wymagać wiz od Polaków, ale funkcjonariusze imigracyjni wpisują do paszportu okres i cel wizyty. Po odprawie odebraliśmy bagaże - na całe szczęście dotarły z nami. Poszukaliśmy kantoru i wymieniliśmy dolary na peso - tylko część gotówki licząc, że potem uzyskamy gdzieś lepszy kurs. Na lotnisku policzono nam 1 $ = 1790 COP (walutą jest peso kolumbijskie). Wymieniając kasę podaliśmy adres pobytu i złożyliśmy...odcisk palca a otrzymane banknoty zostały stemplowane. Co kraj, to obyczaj...:)

Po formalnościach, które w sumie zajęły może około 45 minut, poszliśmy złapać taxi na dworzec autobusowy. Z taksówkami na lotnisku, jest kolejny "numer", który nota bene działa na korzyść podróżujących. Otóż, idzie się do specjalnego okienka i podaje adres, gdzie chce się dojechać. W zamian otrzymuje się kwitek z "przypuszczalną" ceną i ten kwitek daje się "złotówie". Ten w zasadzie nie ma możliwości naciągnięcia klienta :).

Władowaliśmy się do Renault Kangoo i szybko, bo w niecałe 30 minut dojechaliśmy na terminal autobusowy. Kierowca skasował nas nieco więcej niż było na kwicie. Może policzył sobie nocna taksę...

Było przed 21 i wiedzieliśmy, że jeszcze złapiemy nasz autobus do Guican. Tyle, że to nie było takie proste. Nie ma jednego "centralnego" okienka, a są okienka poszczególnych przewoźników. I biegaliśmy po dworcu wypytując o autobus do Guican. Tu muszę się niestety "pochwalić", że nikt z naszej czwórki nie znał język Cervantesa :(. Komunikacja z tubylcami była więc bardzo utrudniona (w Kolumbii znajomość angielskiego nie jest powszechna :(). Ale, udało się zakupić bilety na 20.50.

Znalezienie stanowiska było kolejnym wyzwaniem. Poprosiliśmy więc o pomoc policjanta. Ten zaprowadził nas do jakiegoś boksu. Tam czekaliśmy i czekaliśmy. Godzina odjazdu minęła, ale tak sobie myśleliśmy, że czas to oni mają gdzieś - słynne powiedzenie "maniana". Ale, gdy upływały kolejne minuty, zacząłem się denerwować, że może jednak autobus już odjechał albo wcale nie ma zamiaru odjechać. Reszta była spokojniejsza...może dlatego, że widzieli innych pasażerów czekających w boksie naszego przewoźnika.

Gdy minęło pół godziny od odjazdu, wypatrzyłem kobietę w okienku. Z Wiolą podeszliśmy do niej i pokazaliśmy nasze bilety. Kobieta narobiła krzyku niemal na cały dworzec. Zaczęła gdzieś biegać - my za nią. Co mówiła, nie wiemy...ale w efekcie przyszedł jakiś młody gość i powiedział łamaną angielszczyzną "change". Tyle zrozumieliśmy z jego angielskiej nawijanki. Wpakował nas do jakiegoś autobusu z zupełnie innego stanowiska. Wyruszyliśmy :). Sami nie wiedzieliśmy dokąd...

Po pół godzinie następna akcja. Wysadzają nas i...przesadzają do autobusu...naszego przewoźnika :). Niesamowite :). Widocznie telefonicznie przekazali, że czwórka obcokrajowców dojedzie ciut później. Już na początku pobytu przekonujemy się, że Kolumbijczycy są pomocni. Mogli nas przecież zostawić na dworcu w Bogocie...

Ładujemy się na koniec autobusu...przed nami była całonocna podróż. Kolumbijskie autobusy są wygodne, przynajmniej te nocne. Siedzenia rozkładane niemal do poziomu. Można pospać..jutro już pierwsze spotkanie z górami :).

I coś muzycznego na dobry początek, bo w zasadzie tym kawałkiem zaczęła się muzyczna kariera najbardziej znanej Kolumbijki... A co tam, gdziekolwiek, cokolwiek...o tym w następnym odcinku :).
U-la
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 2268
Dołączył(a): 10.11.2005

Nieprzeczytany postnapisał(a) U-la » 14.05.2011 14:04

Oooo!!! Ameryka Południowa! Ziemia mojego życiowego przeznaczenia!!! Jestem oczarowana tym kontynentem i jego mieszkańcami. Przestrzeniami, różnorodnością krajobrazów, kolorami, życzliwością, otwartością, gościnnością ludzi... To znaczy spotykałam to w różnych miejscach na świecie, ale tam to jakoś jest tak skumulowane w nadzwyczajny sposób. I jest to tak bezgranicznie szczere i bezinteresowne.
Na dodatek poznajecie "moją" ;) Amerykę w mój ulubiony sposób :D
Rob - zacząłeś, a widzę, że nikt się nie odezwał - ale ja baaaardzo proszę o ciąg dalszy!
Bardzo się cieszę, że pomimo problemów udało się wybrać właśnie tam!

Te autobusy wielodobowe też poznałam :)

A moje dotychczasowe skojarzenia w temacie Kolumbii - kemping w El Chalten, w argentyńskiej Patagonii. Zakładam przed namiotem buciory w góry i przybiega do mnie śliczny blondynek i sepleniąc okrutnie po hiszpańsku zagaduje. Myśle, myślę i wreszcie - rozumiem! Pyta mnie gdzie mam narty, skoro mam kijki :):):) Po chwili przychodzi jego mama. Pytam skąd są, a pani na to, że z Kolumbii.
Ja: - Autem?
Pani: - Tak, autem.
Ja: - To kawał świata!
Pani: - Noooo, kawał świata... A ty skąd jesteś?
Ja: - Z Polski.
Obie wybuchamy śmiechem :D

PS Do innych relacji też zaglądnęłam, ale u Ciebie się musiałam wpisać, żeby Cię zdopingować do kontynuacji :) Uściski dla Was!
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 15.05.2011 18:20

Odcinek II - "Nagła śmierć"

Rankiem obudziliśmy się już w innej scenerii. Jechaliśmy przez Andy :). Podziwialiśmy widoki i umiejętności kierowcy, który sprawnie poruszał się po tych wysokogórskich drogach. Ok. 9 zameldowaliśmy się w Guican (ok. 2850m) - małej wiosce u podnóża Andów a dokładniej Cordilliery Oriental w Parku Narodowym El Cocuy. Z nami wysiadło kilku obcokrajowców. Wśród nich 2 Amerykanów i Szwajcar. Podłączyliśmy się pod nich, bo jeden z nich Christoph znał hiszpański. W zamian przekazaliśmy im informację, gdzie można się zatrzymać i co można zobaczyć w górach. Typowa transakcja wiązana :).

Guican:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Odwiedziliśmy biuro Parku - każdy turysta musi się zameldować podając datę wejścia i wyjścia a także cel wyprawy. Trzeba też zapłacić za wstęp (35.000 COP niezależnie od czasu pobytu). Gdyby ktoś nie miał mapki, dostanie ją od strażnika. Ale, to zwykła mapka w sumie i tak nijak nie pomoże w orientacji w terenie.

Pozostało nam tylko wybrać opcję dostania się na kwaterę - pieszo czy auto. Wybraliśmy auto. Christoph i strażnik z Parku załatwili transport - 80.000 COP za przejazd jeepem od grupy. Opcja spaceru na kwaterę została odrzucona z kilku powodów - nie znaliśmy dokładnie jak przebiega droga a po drugie chcieliśmy oszczędzać siły na następne dni. Amerykanie uważali tak samo.

Gdy już zostało ustalone co i jak, poszliśmy na śniadanie. Kupiliśmy pieczywo. Słodkie...specyficzny smak :). Bułek zakupiliśmy więcej - jako prowiant na kolejne dni. Kupiliśmy wodę - 5-ciolitrowe worki foliowe. Tak to tam Kolumbijczycy pakują wodę :).

W oczekiwaniu na odjazd naszego transportu pokręciliśmy się trochę po Guican - senne miasteczko. Czasami ktoś przemknął przez rynek. Gdzie niegdzie przysiadł ktoś na chwilkę na ławce i zamienił słowo z drugim człowiekiem...Krążyło też trochę wojskowych. Czyżbyśmy byli na terenie działania FARC?

Przed południem podjechał nasz jeep. Próbowaliśmy utargować coś z ceny, ale się nie dało. Gość miał sztywną stawkę...wystartowaliśmy. Przed nami było ok. 10 km drogi w górę. Klimat coś jak ze ścieżki Boge - Theth w Albanii. Tylko widok na inny typ gór. Andy w tym regionie są zielone, porośnięte roślinnością, tylko przepaście tak samo groźne. W niecałą godzinę dojechaliśmy do Cabanas Kanwara gdzieś tak na wysokości 3800-3900m., które miało być nasza metą na najbliższe 3 dni. I dobrze, że podjechaliśmy, bo te 10 km zupełnie by nas wypompowało z sił. Gdyby ktoś miał więcej czasu, to może do "domków" dostać się na tzw. "Lechero". To auto mleczarzy, którzy rano startują z wioski El Cocuy i zbierają mleko od okolicznych rolników dojeżdżając do Guican. Lechero podobno przejeżdża blisko Kanwary. Warto to jednak potwierdzić u miejscowych...

Obrazek
Pakowanie do jeepa

Obrazek
Już na miejscu...

Na spotkanie z nami wyszła Doris. Sympatyczna kobieta znająca kilka angielskich słówek. Dogadaliśmy się co do noclegu. Koszt - sporo jak na Kolumbię (30.000 COP/ noc/ osoba). Dostaliśmy do dyspozycji cały domek. Okolica tak trochę przypomina czarnogórską "komową" Stavną. Acz, w Cabanas Kanwara są tylko 3 domki. Ogólnie baza skromniejsza...typowej knajpy też nie ma, ale gospodarze mogą na życzenie zrobić "dinner". Co do śniadania, tego nie wiem, ale być może jest taka opcja.

Obrazek
Jeden z domków z Cabanas Kanwara

Po "chińskim" obiedzie (trochę prowiantu zabraliśmy z kraju) postanowiliśmy "oszukać" nasze organizmy i podejść nieco wyżej. Obawialiśmy się choroby wysokościowej - wszak dotarliśmy w bardzo krótkim czasie na prawie 4000m. Tak wysoko byliśmy wcześniej tylko na Toubkalu w Maroku. A dobrze zapamiętaliśmy objawy choroby - ból głowy, kłopoty ze snem :(. Sporo się naczytaliśmy o wpływie wysokości na organizm i jedną z zasad jest - wyjść wysoko, nisko spać. Chcieliśmy zastosować tę zasadę w praktyce i stąd nasz pomysł na spacer. Myśleliśmy nawet, że uda się nam dojść nad jezioro de los Tempanos...Christoph mocno się dziwił i wszystkim wokół opowiadał o nas, że tak szybko z nizin jedziemy w wysokie góry. Chyba wiedział, co nas czeka...my też wiedzieliśmy i postanowiliśmy zaryzykować.

Na krótki rekonesans zabrał się z nami Guillaume z Francji. Podjechał z Amerykanami (tak w skrócie będziemy nazywać ich trójkę, choć był z nimi Szwajcar - nota bene kuzyn Christopha). Potem miał się przemieścić w rejon wsi El Cocuy.

Szlak nie był szczególnie oznakowany, ale dobrze wydeptany. Gdzie niegdzie tylko były wbite czerwone patyki. Trudno się było zgubić, ale niekoniecznie szło się najwygodniejszą drogą. Naszą uwagę zaprzątały widoki - cudne. Mi najbardziej spodobały się rośliny. Wcześniej takich nie widziałem. Paweł i Guillaume wyprzedzili pozostałych. Zdobycie każdego kolejnego metra wysokości kosztowało sporo sił. Nie wiem, ale może podeszliśmy na ok. 4300. Może mniej...w planie mieliśmy odpoczynek, mały piknik i następnie zejście, ale pogorszyła się pogoda. Nagle naszły chmury, zaczęło kropić. Nie było sensu przeczekiwać. Zaczęliśmy schodzić i zaczęło się. Wiolę chwycił ból głowy. Gabi też się męczyła. Tylko Paweł i Francuz "wydarli" do przodu...mi było tak sobie.

Andyjskie pierwsze widoki:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wysokogórskie klimaty:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdy wróciliśmy do domku, każdy z nas miał ból głowy :(. Ratowaliśmy się diuramidem, który łagodzi nieco objawy choroby wysokościowej. Ja nawet nic nie mogłem przełknąć. Zbierało mnie na wymioty :(. Marzyłem tylko, żeby zasnąć. Wskoczyliśmy w śpiwory. Dreszcze przeszły...;ale ze snu wyrwało mnie dobijanie się do drzwi. Córka gospodarzy przyszła napalić w kominku. Przy okazji chciałem dowiedzieć się, czy możemy liczyć na ciepłą wodę. Niestety, ale przy mojej "technicznej" znajomości hiszpańskiego tj. "agua brrr" i wskazywaniu na strumień zimnej wody spod prysznica, dziewczyna w odpowiedzi pokazywała mi na żarówkę. Po kilkukrotnym wypowiedzeniu "agua brr" z czego ubaw miała reszta ekipy, poddałem się. I tak na kąpiel nikt z nas nie miał sił. Ale, posiedzieliśmy trochę przy kominku. Ogrzaliśmy się...i ponownie wskoczyliśmy do łóżka. Bałem się tej nocy pamiętając, co działo się w Maroku. Szybko jednak zasnąłem...

PS Ula, dzięki za wpis. Może nas to zmobilizuje do szybszego pisania. Jakoś ostatnio osłabła moja wena twórcza :(. Sama wiesz, jak to jest z pisaniem...jeszcze raz dziękujemy za obecność :).
Ostatnio edytowano 01.03.2012 13:13 przez RobCRO, łącznie edytowano 2 razy
a to ja
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 4755
Dołączył(a): 18.07.2003

Nieprzeczytany postnapisał(a) a to ja » 15.05.2011 21:02

Robert!

Przecieram oczy ze zdziwienia.
Pozytywnego - oczywiście !

Umknął mi ten świąteczny wpis o Kolumbii.
Pewnie dlatego, że wtedy "bez dostępu" jakiś czas byliśmy.

A - jak widać po dzisiejszych odwiedzinach w tym dziale - dział "Jak nie Chorwacja ..." 15.05 odwiedziło i dopisało się pod odwiedzinami tylu, że cała strona dzisiejszych odwiedzin się zrobiła.

Ale wracając do Twojej relacji ...
... wracam do czytania postu "zdziś" :oczko_usmiech:

Pozdraviam i ... zazdroszczę wyprawy 8)
Użytkownik usunięty

Nieprzeczytany postnapisał(a) Użytkownik usunięty » 15.05.2011 23:10

Nie może mnie tu nie być :!:
Violaki i Roberty...dawajcie....my chłoniemy... :wink: :lol:
longtom
Weteran
Avatar użytkownika
Posty: 12172
Dołączył(a): 17.02.2010

Nieprzeczytany postnapisał(a) longtom » 17.05.2011 13:21

RobCRO napisał(a):a także kojarzony z występów w lidze polskiej (nazwa klubu nie przechodzi mi przez gardło) - Manuel Arboleda.


Nie musisz mówić, wystarczy napisać:
LECH Poznań.

Chetnie będę tu zaglądał.
pzdr :wink:
RobCRO
Cromaniak
Avatar użytkownika
Posty: 1502
Dołączył(a): 04.07.2006

Nieprzeczytany postnapisał(a) RobCRO » 22.05.2011 17:42

Odcinek III - "Spotkanie z kolumbijskim wojskiem"

Po bardzo dobrze przespanej nocy obudziliśmy się bez bólu głowy :). Spało się nadzwyczaj dobrze. Może wpływ miało ogólne zmęczenie długą podróżą. W 1,5 dnia wylądowaliśmy niemal na końcu świata na wysokości 4.000m. Organizm musiał się zregenerować a najlepiej wychodzi mu to przecież w czasie snu :). Profilaktycznie jednak łyknęliśmy diuramid w celu złagodzenia objawów choroby wysokościowej, gdyby takowe miały wystąpić.

Z drugiej strony cieszyliśmy się, że zmiana strefy czasu nie miała na nas żadnego wpływu. "Eksperci" mówią, że organizm zwykle "nadrabia" godzinę dziennie zmiany strefy czasowej. Dzień zapowiadał się słoneczny, acz jakieś chmury na horyzoncie widać było...

Poranny widok sprzed domu:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdy jedliśmy śniadanie, Amerykanie przechodzili pod naszym oknem. Przypuszczaliśmy, że wybrali się nad jezioro Grande de los Verdes. My również chcieliśmy się tam wybrać. Ok. 9 wyszliśmy z domku. Przez długi odcinek szlak wiódł ubitą drogą. Powoli zdobywaliśmy wysokość. I podziwialiśmy przepiękne andyjskie widoki robiąc liczne przystanki. Niekiedy dech w piersiach zapierało :).

Obrazek
Startujemy...
Obrazek

Obrazek
Chmury się wycofują...

Obrazek

Obrazek

Widoki:
Obrazek
Wiola
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Trochę roślinności:
Obrazek
To zdjęcie bardzo lubię...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Autor w dżungli :)

Pogoda nam sprzyjała w wędrówce :). Chmury ustępowały miejsca...Po pokonaniu pierwszej przełęczy otworzyły się nam widoki na dalsze zakątki Cordilierry Oriental a wkrótce ośnieżone szczyty Ritacuby Negro oraz Ritacuby Blanco - najwyższych szczytów w tej partii gór :). Przepięknie...tylko stanąć i podziwiać :).

Obrazek
Z widokiem na Ritacubę Negro
Obrazek

Obrazek

Ritacuba Negro:
Obrazek

Obrazek

Ritacuba Blanco:
Obrazek

Inne wysokogórskie klimaty:
Obrazek

Obrazek

Niestety, im bliżej głównej przełęczy prowadzącej do jeziora, tym bardziej znów dała o sobie znać choroba wysokościowa. Zaczęło nam brakować sił a każdy kolejny krok w górę okupowany był sporym wysiłkiem. Ponadto, zgubiliśmy szlak...droga zmieniła się w ścieżkę, by ta z kolei przemieniła się w korytarze wąskich "ścieżynek". I nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie iść dalej. Kierowaliśmy się na najniższą "dziurę" w górach, bo jak tu przypuszczać, że największa ze ścieżek, nie była naszym szlakiem?

A wkrótce, tylko Paweł postanowił sprawdzić, dokąd zaprowadzą go ścieżki. Ja zrezygnowałem definitywnie. Chciałem oszczędzić trochę sił na powrót. Dziewczyny po małym odpoczynku poszły za Pawłem. Nie dogoniły go, bo Paweł po osiągnięciu przełęczy - dojrzał jezioro Grande de los Verdes :) i zaczął schodzić.

Obrazek
Na przełęczy

Obrazek
Jezioro de los Verdes

Zepsuła się też pogoda. Zaczęło kropić i było jasne, że nie jest to najlepsza pogoda na dalsze górskie spacery. Dogonili nas i przegonili Amerykanie. Zamieniliśmy z nimi kilka słów. Udało im się dojść nad jezioro, ale też pogubili się niżej i jeden z nich wpadł w jakieś bajoro po kolana :(. Oni mieli zdecydowanie lepszą kondycję od nas. Ale, to nie było żadne zaskoczenie. Byli w Kolumbii od dobrych kilku tygodni i często poruszali się na większych wysokościach.

Jako "ciekawostkę" sprzedam, że w tej części gór można wybrać się na "ekstremalny" szlak. Widzieliśmy różnego rodzaju "mostki" i przejścia, jakie niekiedy ogląda się w amerykańskich filmach o dżungli...Wyglądało to wszystko bardzo hard-corowo. Nie spróbowaliśmy jednak tej "atrakcji"...

Za przełęczą już bliżej naszej kwatery spotkaliśmy...wojskowych :). Rozbili obóz na małej górce - Amerykanie z nimi rozmawiali i popijali kawę. Nasze ekipa też do nich dołączyła. Wojskowi spisali nasze dane i wypytali się ogólnie o nasze górskie plany. Dla mnie ich obecność mogła oznaczać dwie rzeczy: albo byli na ćwiczeniach, albo dostali cynk, że w tym regionie może operować guerilla z FARC, ew. co chyba gorsze przemytnicy narkotyków. Z drugiej strony ich obecność trochę nas uspakajała.

Żołnierskie fotki:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
od lewej: Paweł, Wiola, Ethan, Christoph, Gabi i kolumbijscy żołnierze

Obrazek
...i "kałach" też się tu znajdzie :)

Ok. 17 dotarliśmy na kwaterę. Byłem padnięty. Nieźle mnie wymęczyła ta wycieczka. Wysokość pewnie też miała znaczenie. Muszę przyznać, że z drugiej strony z każdą godziną na wysokości ponad 4000m. aklimatyzowaliśmy się. Ból głowy zniknął na dobre...

Wieczorem trochę posiedzieliśmy. Tym razem nie napalili nam w kominku. Siedzieliśmy pod kocami. Zrobiliśmy sobie kolację - ze słodkim pieczywem, które nam obrzydło. Bo jak tu jeść konserwę ze słodką bułką? Jak się później okaże, w Kolumbii do produkcji pieczywa używają wyłącznie mąki kukurydzianej, która nadaje słodki posmak :).

Gospodarze ponownie zapraszali nas na "dinner", ale odmówiliśmy im w trosce o nasze żołądki. Ustaliliśmy też, że następnego dnia odpoczywamy i oszczędzamy siły...szybko poszliśmy spać :).

I coś górskiego do posłuchania...

PS Dorota, my sami często przecieraliśmy oczy :). Trochę tego wszystkiego uwieczniliśmy na zdjęciach...z jakim efektem, to już sami musicie ocenić :).

PS Sławek...cieszymy się, że podążacie za nami :). Mam nadzieję, że kiedyś we Wrocku znajdziemy czas, by z Wami się spotkać. Na razie, jak jesteśmy, to szukamy krasnali...:). Lubią się te "bestie" pochować :).

PS Longtom...zaglądaj, zaglądaj. Piłka nożna dla kibiców :). Zresztą, do relacji zapraszamy wszystkich. Serdecznie pozdrawiamy. Wiola & Robert
Ostatnio edytowano 18.01.2013 20:04 przez RobCRO, łącznie edytowano 2 razy
piotrf
Weteran
Avatar użytkownika
Posty: 18320
Dołączył(a): 26.07.2009

Nieprzeczytany postnapisał(a) piotrf » 30.05.2011 11:24

Wiele się tam zmieniło przez ostatnie 20 lat
Wtedy spotkanie z wojskiem do miłych raczej nie należało , a może to nam wtedy jakoś żle się kojarzyło

Czekam cierpliwie na dalszy ciąg

Pozdrawiam
Piotr
Poprzednia stronaNastępna strona

Powrót do Relacje wielokrajowe - wycieczki objazdowe



cron
Podróże RobaCRO - Lutalicy iz Novogardu - strona 37
Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się
reklama
Chorwacja Online
[ reklama ]    [ kontakt ]

Platforma cro.pl© Chorwacja online™ wykorzystuje cookies do prawidłowego działania, te pliki gromadzą na Twoim komputerze dane ułatwiające korzystanie z serwisu; więcej informacji w polityce prywatności.

Redakcja platformy cro.pl© Chorwacja online™ nie odpowiada za treści zamieszczone przez użytkowników. Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu. Serwis ma charakter wyłącznie informacyjny. Cro.pl© nie reprezentuje interesów żadnego biura podróży, nie zajmuje się organizacją imprez turystycznych oraz nie odpowiada za treść zamieszczonych reklam.

Copyright: cro.pl© 1999-2024 Wszystkie prawa zastrzeżone