Nie było mnie tu chwilkę

Wypada dokończyć, więc lecę dalej...
Odcinek 7: 18 sierpnia 2012 (sobota) - Tańce w basenie i rockowo-bluesowe koncertyOstatni dzień w Štúrovie i na Vadašu. Kąpielisko pokazywałam już w różnych odsłonach, ale jeszcze nie w takiej rozrywkowej, jak zaraz to zrobię

Ponieważ jest sobota (tłumy ludzi!) dla pływających i moczących się przewidziano dodatkowe atrakcje, takie jak aerobik w wodzie i tańce. Przyznam się, że zawsze śmiałam się z takich rozrywek jak animacje przy (w) basenie. Tym razem wzięłam w tym czynny udział i... dobrze się bawiłam

A co tam, wcale się tego nie wstydzę

Może to kwestia wypitego wcześniej piwka i coraz większego upału (piorunujące połączenie

). W każdym razie dałam się ponieść muzyce i szaleństwu w basenie ze sztuczną falą

Wyglądało to mniej więcej tak

:

"Występowałam" trochę z boku, bo miałam jednak świadomość, że biorę udział w czymś śmiesznie wyglądającym i zupełnie nie w moim stylu. Trochę autoironii nie zaszkodzi

Ale dzisiaj nasz ostatni dzień - można poszaleć! Zdecydowanie bardziej podobała mi się taneczna część tych "animacji". Później był jakiś callanetics czy inny aerobik, zdecydowanie mniej dynamiczny i trochę nudny

Poza harcami w wodzie (

) nic ciekawego na kąpielisku się nie działo. Standard i nuda - pływanie, czytanie książek, opalanie, jedzenie, picie piwa

(Ale bym teraz chciała się tak "ponudzić".)
Wieczór natomiast obfitował w doznania muzyczne. Poszliśmy na węgierską stronę Dunaju, do spokojnego zwykle Esztergomu, który dzisiaj był miastem bardzo rozrywkowym. Miały tu miejsce aż 3 koncerty. Niestety ktoś tak to mądrze zaplanował, że wszystkie trzy odbywały się dokładnie w tym samym czasie

Najpierw trafiliśmy w to samo miejsce, w którym
rok temu bawiliśmy się na Święcie Wina.
I tym razem można było napić się wina, piwa oraz zjeść coś pysznego. Węgierska kuchnia, jak zwykle, nie zawiodła. Jadłam coś, co u nas nazywane jest "prażonkami", a w mojej rodzinie "duszakami". Pycha!


Na scenie czadu dawał jakiś węgierski zespół rockowy.

Grali piosenki Queen (nawet, nawet, co w przypadku utworów tego zespołu jest sporym osiągnięciem, bo trudno choćby zbliżyć się do Freddiego), a później swoje. Nawet nauczyliśmy się węgierskich refrenów i śpiewaliśmy

- oczywiście tak, jak udało nam się usłyszeć

Ciekawe, o czym były te teksty

Po jakimś czasie sympatyczny wokalista wraz z zespołem opuścił scenę. Nastąpiła przerwa (miał wystąpić ktoś jeszcze; nie pamiętam, kto), którą wykorzystaliśmy na zmianę "lokalu".
Przenieśliśmy się pod wzgórze zamkowe i bazylikę, gdzie właśnie zaczynał się koncert bluesowy. Ta impreza wyglądała na bardziej profesjonalną, choćby ze względu na rozmiary sceny i nagłośnienie.
Zespół, być może węgierska gwiazda, grał fajnie, ale niestety wyłącznie w języku bratanków. Znowu sobie pośpiewaliśmy po niby-węgiersku

Popatrzyliśmy też (po raz ostatni) na ładnie podświetloną bazylikę:


Na trzeci koncert już nie zdążyliśmy. Nawet nie wiem, jaka muzyka była grana. Wróciliśmy na camping, dookoła którego tętniło sobotnie nocne życie. My jednak nie należymy do "dyskotekowych typów" i grzecznie poszliśmy spać

Powoli kończy się nasz pobyt na pograniczu słowacko-węgierskim. Ale to jeszcze nie koniec. Następnego dnia szaleliśmy na basenach w węgierskiej miejscowości Tatabanya, o czym napiszę w następnym odcinku

