Dzień 11.
Co można robić w przedostatni, a w zasadzie ostatni dzień pobytu na wakacjach? Tęsknić! Jeszcze przed odpłynięciem. Tęsknić za obłędną bielą, za wszystkimi odmianami cykladzkiej bieli, od której człowiek ma zawroty głowy, a której pewnie prędko nie zobaczy...
Za oszałamiającymi krzewami bugenwilli, której gałęzie uginają się do samej ziemi, jakby to były jabłka a nie kwiaty
Za meltemi (a jednak!), który dodaje uroku Cykladom, a teraz znów się zrywa, żegnając nas powoli. Powitał nas, zniknął, a teraz znów powrócił. Może to jakiś znak
I za masą innych kolorów, zapachów i dźwięków.
Zanim zobaczymy Chorę w innym, dziennym świetle, robimy pożegnalną rundkę wokół poziomu +2. I coraz bardziej jesteśmy zadziwieni powierzchnią zajmowaną przez hotel. Pieczołowitość, z jaką ogrodnicy uwijają się pośród krzewów, krzaków, palm, trawy i kwiatów, budzi szacunek. Tak jest codziennie.
Aleksandros zawiezie nas hotelowym busikiem do Chory. Jeśli się uwiniemy, możemy razem z nim wrócić powrotnym kursem o 22.15. Nie zdążymy. I nie żałujemy, bo to, co nam się przytrafi w drodze powrotnej z Chory, zasługuje na osobny odcinek
Tymczasem czekamy w lobby. A ja wysyłam profilaktycznie sms-s do Pawła:
- Hej! I co, udało Ci się załatwić samochód? Nawet nie zdążę zebrać myśli, czy: 1) w ogóle odpisze, 2) zapomniał, że obiecał przygarnąć nas na noc, 3) udaje, że on to nie on etc., kiedy dostaję odpowiedź: - Aniu, nie wiem jeszcze, co będzie z samochodem, ale będę na Was czekał. Bez względu na wszystko. I to mi wystarczy. Mogę już się zgubić w Chorze. O, jest Aleksandros! Nadia, idziemy!
