Zbieram graty i cisnę bardziej niż jadę, bo pod kołami same kamole.
Docieram do tej znikającej szosy (gdyby nie jadące czasem auta nie wpadłbym, że tam gdzieś ta droga prowadzi, bo maskował ją murek z kamieni) i ze zgrozą stwierdzam, że szosa to może była, ale kiedyś- teraz jest to wydarty asfalt, wyglądający niczym kratery na księżycu...
I ja mam po tym jechać z tymi tobołami!!!???
Na domiar złego zaczyna mi się zsuwać torba ze sprzętem foto, poprzywiązywałem ją paskami zabranymi ze sobą w tym celu, ale potrzebne okazały się jeszcze paski z plecaka- troki, razem do kupy udało się z tego sklecić coś, co trzymało torbę, ale pod warunkiem, że jazda odbywa się po drodze ale nie po takich wybojach!
No tak, po kilometrze mordęgi moje cztery litery zaczynają odczuwać rzucanie po siodełku. Całe szczęście, że hamulce są ok, bo zaczynają się zjazdy w dół, do takiego szerokiego ni to wąwozu ni to zapadliska.
A powiedziałem, że zaczął siąpić deszcz? Nie?
No to mówię: zaczął siąpić deszcz!
Na usta ciśnie się przekleństwo zaliczane do popularnych na "k".
Podliczam: mordęga zeszłej nocy, szukanie tego Papagayo, jazda po niekończącym się Playa Blanca, spanie na bele czym, wietrzysko, syf pod namiotem, brak pogody, deszczyk, rano też syf - ale wokół namiotu, mgła, brak dobrej widoczności, brak wyczekiwanych plaż znanych z folderów, a teraz jeszcze ta makabryczna ex-szosa, dziury jak po strasznej ospie i jeszcze deszczyk. Deszczyk, który sprawia, że chce mi się ryczeć.
Ze złości. Bo oprócz manewrowania pomiędzy dziurami, które sprawia, ze jazda zaczyna przypominać slalom i ekwilibrystykę utrzymania się w tym wąskim siodełku, to jeszcze doszła śliskość tej przeklętej nawierzchni!
Jezu, jak wyrżnę na tej niby szosie, to się tak pocharatam, że zamiast na plażę, trafię do szpitala a lbo do gabinetu jakiegoś miejscowego konowała.
Hamuję ile sił w klockach z obawy przed tym wyrżnięciem. Jazda zamiast sprawiać radość i być elementem ruchu dla zdrowia stała się wysiłkiem z musu, szybko jestem kompletnie mokry. Z emocji? Możliwe...
Niestety, torba z aparatem i szkłami tak skacze i tańczy, że w końcu zsuwa się z wiązadeł taśmowych i...zaczyna się dawno nie słyszany odgłos tarcia, szurania materiału o oponę.
No tylko nie to!!!
Zsiadam, poprawiam i jest lepiej. Ale teraz ...stromo pod górę!
Ufff, za jakie grzechy!!!???
Chyba będę pamiętał długo te Papagayo.
A najlepsze jest to, ze jeszcze nawet na tych plażach nie byłem, a już je wyklinam.
W końcu wspiąwszy się na górę dostrzegam, że jest rozwidlenie. A w dole.... coś, co wygląda na spory, uporządkowany plac.
KAMP?! Kuźwa, ale pusty!
Tak stoją jakieś auta, ale.... co jest? Ani jednego namiotu, ani jednego campera! Jasny szlag!
Co u licha?! U nich tu już po sezonie???!!!
Przecież sezon podobno trwa tu cały rok!
Kolejne rozczarowanie?
Prosto jedzie się na szczyt górki, gdzie plażowicze zostawiają auta i gdzie jest jakaś biała buda, która nocą świeciła a mnie wyglądała na ów camping. Jednak szybko okazuje się, że camping jest w lewo na dół. Zjeżdżam i.... ze złością stwierdzam, że chyba albo się pomyliłem w ocenie Hiszpanów, albo kompletnie nie przewidziałem, że pod koniec września w takim miejscu jak Lanzarote nikomu nie chce się korzystać z Campingu. No to po co on tu jest i dla kogo on jest??? Dla miejscowych, mających tylko w lato ochotę przyjechać? Kurde, nie rozumiem tego....
A najgorsze, że w zasadzie wszystkie moje rachuby w tym momencie zawiodły, wzięły kurde w łeb, bo tu, w tym wymarłym miejscu miała być przecież moja baza do wypadów!!!
Camp nieczynny, ale nie całkiem. Można wejśc, rozbić się, ale...na czym?
Jednak dziwny to jest camp. Nastawiony na campery a nie namioty. Ubity grys, płaski, twardy, obszerne łaźnie, toalety (pozamykane), ponumerowane stanowiska, budki z prądem przy każdym i co 2 rzędy kran z wodą. Ale o zgrozo! Woda nie leci!!!
I jak ja mam tu sam jak palec zakładać bazę??? Zostawić namiot?
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nawet net nie wystarczył- nie znalazłem tam bowiem nic a nic o terminach otwarcia, zamknięcia kempingów na wyspie...
Ale jazda...
Tyle zachodu z dotarciem tutaj i taki cios...
Trzeba przeprogramować cały wyjazd!
I znowu zmienić plany.
Całe szczęście, ze jestem tu sam i mogę dowolnie szastać czasem i decyzjami. W grupie byłoby to udręką.
A oto i mój camping:
No nic. Pozostaje albo wracać, albo iść gdzieś na tę plażę i zaczekać, a nuż się coś przejaśni. Przecież to wyspy wiecznej wiosny, a wiosną jak wiadomo nie pada, nie mży ciągle, ale raz na jakiś czas.
Po drodze sprawdzam któryś z kranów i odkrywam, że z niego leci woda.
Ufff, przynajmniej jakiś plus. Obok pod takim daszkiem siedzi jakaś para grubasów. Czekają chyba na przejaśnienie i okazję do plażowania.
Jest kilka aut. Na górce widać kilka kolejnych. W międzyczasie jakby się chmury przesuwają a ja zwiedzam wzgórze z klifem nad plażami Papagayo. Wybrzeże jest tu urozmaicone.
Tu mała plaża, złocisty piasek, tam skały- kolorowe, zakrzepłe strugi lawy zwisają nad wodą- a wokół ...zero drzew i krzaków! Ale pustynia!
Kawałek dalej jest większy klif, ciekawy o tyle, że podkowiasty i od dołu podcięty. Idę tam połazić na trochę.
Jest ciepło, ale nie upalnie. Po jakimś czasie zaczyna się robić duszno. I się w końcu coś przejaśnia.
I wtedy dzieje się coś, co mnie oświeca gdzie jestem i co to jest tak naprawdę Papagayo.
Jak tylko wyjrzało nieśmiało słońce, dziadki siedzące wcześniej pod daszkiem nagle wyrywają na plażę i wespół z innymi dziadkami, którzy już tam wcześniej byli, nagle śmiało...zrzucają ciuchy i na golasa kładą się na ręcznikach. Akurat byłem na szczycie wzgórza. Obejrzałem się na sąsiednią plażę- a tam to samo. Jak na komendę z tekstylnych zrobiła się gromadka golasów i wszyscy zaczęli paradować jak gołodupcy z dolin po plażach.
No tak, teraz wszystko jasne. Papagayo jest słynne, ale przede wszystkim z tego, że są to plaże pooddzielane od siebie i są rajem dla golasów.
Słowem można by rzec: "Każdy golas znajdzie swój kąt na Papagayo!"
Gołodupcy z kontynentu mogą się tu wyleżeć bez obaw.
Rozglądam się i dochodzę do wniosku, że poza tym nie jest tu aż tak wspaniale. Takich plaż jest na wyspach więcej, tyle że tu jest tego cały kompleks, jedne większe, drugie mniejsze. I swoboda, brak bazy, budynków. O wiele lepiej zapowiadała się owa wspaniała Famara Beach na północy wyspy. Nie mówiąc już o tym, że... czekały plaże Fuerteventury- te naj naj naj...
Cóż, przychodzi przełknąć pigułkę zawodu.
Owszem, jest tu fajnie, ale nie porywająco.
(później dojdę do wniosku, że wprawdzie na Papagayo da się opalić, ale znacznie lepiej to robić na Famarze...).
Cóż, zmęczony, zachęcony morzem, plażami, połaciami piasku w końcu muszę zacząć korzystać z tych ofert jakie ma wyspa i jej powulkaniczna przyroda. najbliższa plaża nie jest taka zła- a piasek przyciąga.
A więc kotwiczę i...zaczyna się plażowanie.
Tym bardziej, że wczesnym popołudniem wyjrzało wreszcie nagle słońce i...zaczyna się prawdziwa patelnia!
Zza mgiełek, zza tych zdradliwych, niby to zasłaniających promienie chmurek wali strumień UV i żywego ciepła słonecznego...
I opala!
Hej, do wody!!!!!
