Na pewno widząc początek tytułu większość zacznie myśleć o Buzet, Motovun, Buje, Grožnjan, może o Roč czy ewentualnie Vodnjan. Ale to nie będzie o żadnym z nich. W połowie drogi między Rovinj a Vodnjan, na małym wzgórzu leży senne miasteczko. Jak przekonałem się, nawet w szczycie sezonu na uliczkach spotyka się pojedyncze, wyglądające na nieco zagubione, osoby. Miasteczko śpi…
Założono je już we wczesnym średniowieczu, na ruinach iliryjskiego fortu i rzymskiego Castrum Vallis. W Bale, bo o nim mowa, najbardziej charakterystycznym budynkiem jest cytadela Soardo-Bembo, która powstała poprzez złączenie zabudową dwóch sąsiadujących ze sobą wież, o średniowiecznym rodowodzie.
Cytadela w zamyśle miała strzec drogi z Puli do Rovinj i dalej na północ przez Poreč do Piranu. Gotycka budowla, z naleciałościami stylu „mauretańskiego” z odległości sprawia monumentalne wrażenie. A wokół niej, typowe dla wielu miasteczek Chorwacji, wąskie uliczki o wyślizganych kamieniach.
Opodal cytadeli stoi kościół Św.Juliana z XIX wieku, zbudowany w oparciu o projekt wybudowanego wcześniej barokowego kościoła Św.Błażeja w Vodnjan. Tego samego kościoła, w którym znajdują się słynne Istryjskie Mumie z Vodnjan. Istryjskie Mumie to zmumifikowane ciała trójki świętych, św. Leona Bembo (XII w.), św. Giovanniego Oliniego (XIV w.) i św. Nikolosy Bursy (XVI w). Ponadto w kościele przechowywane są zmumifikowane… fragmenty ciał Św. Sebastiana i Św. Barbary. I miejsce to jest obiektem pielgrzymek, gdyż bioenergoterapeuci z różnych krajów zgodnie twierdzą, że mumie te mają moc uzdrawiającą… Niestety moja ukochana żona ze względu na dzieci nie zgodziła się na wizytę w tym kościele, twierdząc że widok mumii może wystraszyć dzieci, zwłaszcza najmłodszego potomka.
Wracając do Bale… Do sennego miasteczka zagnał nas głód. No i fakt, że ktoś polecił nam lokalik w tym miejscu. Będąc więc przejazdem postanawiam że zahaczymy. GPS’y mi się trochę pokłóciły w samochodzie przy dojeździe do miasteczka, automapa mówi w lewo, tomtom że w prawo… Zaufałem tym razem tomtom’owi, bo zgadzał się z tym co pisało na drogowskazie. Córka wypatruje restauracji i z pewnym zdziwieniem oznajmia (widząc z lekka odrapany szyld) że to chyba tu. Po lewej widzę skręt na parking, wrzucam migacz i … z górki na pazurki. Zjazd na parking dość pochyły, na środku parkingu pojedyncze acz rozłożyste drzewo oliwne, przy którym w cieniu jedno ostatnie miejsce wolne. Parkuję ciesząc się że żarówa na niebie liśćmi przytłumiona pozwoli nam w miarę bezpieczny powrót do samochodu. Idziemy do lokalu.
„La Grisa” z zewnątrz wygląda niepozornie. Ot wąska kamieniczka, szklane drzwi, z zewnątrz lekko podrdzewiała poręcz. Żona zagląda przez szklone drzwi – pusto… Już widzę usta w podkówkę szykujące się do wygłoszenia mądrości o milionach much, ale nie czekając na to wchodzę pierwszy. Bo na logikę – w śpiącym miasteczku o totalnie pustych ulicach, czemu nagle ma być tłum w środku ??!! W środku od razu coś się we mnie uśmiecha – pięknie przygotowane stoliki, kelner z uśmiechem witający naszą gromadkę, pytający czy wolimy w klimatyzowanym wnętrzu czy na dziedzińcu. Wybieram dziedziniec, siadamy przy stole.
Zanim jeszcze wybraliśmy cokolwiek na stole ląduje ciepłe pieczywo, przyrumienione chyba co tylko w piecu, oraz oliwa do maczania. Zaglądamy w menu – no cóż, tanio nie jest… Ravioli z czarnymi truflami – 110 kun, ale… niebo w gębie to mało powiedziane. Śliniłem się już zamawiając, jak kelner je niósł to już nie mogłem wytrzymać, a jak zacząłem jeść… pienia anielskie słyszałem.
Córka wybrała domowe gnochi z cielęciną, i faktycznie widać było że domowe. Makarono-pierożki ze skrawkami cielęciny, oraz wanilią i szpinakiem. Kto nie jadł … nie wie jak dużo stracił. Najmłodsza moja pociecha jak zwykle minimalistycznie zdecydowała się na jakiś fragment kury i nie narzekała więc myślę że było dobrze, żona chwyciła się za jakąś rybę i też była zadowolona (co oznacza że kucharz ma spore szanse w Master Chef
Idziemy w miasto. Liczę na coś ładnego bo nie ukrywam – kocham takie senne miasteczka. Żar leje się z nieba w dalszym ciągu, ulice wymarłe, koty szukają cienia. Syn szuka brontozaura… Z bólem serca uświadamiam go, że na plażę Colone Cove, gdzie faktycznie znaleziono kości tego gada dziś się nie wybieramy. W galerii natomiast widzimy kości znalezione w morzu w tej zatoce, m.in. brontozaura i stegozaura (z tych bardziej znanych). Pierwszym interesującym miejscem jest niepozorny kościółek Św.Trójcy z XV wieku. W kościółku zaś freski przedstawiające dzieje Chrystusa.
Po krótkim postoju pełnym zachwytów mojego prywatnego Histeryka Sztuki idziemy dalej. Wąska uliczka, załom pierwszy, wąskie przejście, załom drugi i już jesteśmy naprzeciw…eee… Ratusza ? Dwa budynki położone naprzeciw siebie i… to z tego mniejszego zwisają flagi i piszę że merostwo czy coś w tym guście. Budyneczek nota bene pyszniący się oczojebną pomarańczową barwą i lwem weneckim. Znaczy się XVI wiek. Naprzeciw niego wzmiankowana już cytadela Soardo-Bembo, niestety zamknięta dla zwiedzających – nie wykluczam że z powodu braku tychże, upału i sjesty.
Skręcam w prawo, w kolejną wąską uliczkę, która po chwili otwiera się na skromny placyk zacieniony drzewami. Rodzinkę zniosło na prawo, mnie z kolei na lewo, gdyż zobaczyłem miło wyglądający kramik z winem
Pamięta ktoś może taki japoński horror z początku obecnego wieku, „The Ring” ? Nie będę filmu streszczał, powiem tylko, że w kanwie osnutej wokół kasety video, po której obejrzeniu wszyscy padali jak muchy, była scena w której niecierpiąca fryzjera postać wychodzi ze studni i często przy okazji również z telewizora. Osobiście uważam film za słaby, niemniej to było właśnie moje pierwsze skojarzenie. Nie wiem do końca co przeraziło moją żonę (z tego co wiem nie oglądała tego filmu), ale z jej dość nieskładnej relacji odniosłem wrażenie że spojrzała w głąb studni, coś tam dojrzała, ogarnęła ją jakaś nagła groza, oderwała wzrok od studni by spojrzeć w umieszczone obok w jakiś drzwiach lustro i zobaczyć w nim samą siebie z tą studnią i… w zasadzie tyle. Nie, żona nie jest chora psychicznie. Tak, jest dość zrównoważona i raczej twardo stąpa po ziemi. Nie, nie ma jakiś irracjonalnych lęków (jeśli nie liczyć lęku przed zarażeniem bakteriami czy wirusami). Skąd jej się to wzięło, naprawdę nie wiem. Choć jest jedna rzecz, która mnie zaintrygowała.
Któregoś dnia pobytu, już po wizycie w tym miasteczku, nasz gospodarz Ivica, opowiedział nam historię o... czarownicy z Bale
Moja żona do tej pory nie jest w stanie powiedzieć co ją przeraziło. Sama jak opowiada to zdarzenie rodzinie czy znajomym używa określenia "nagły irracjonalny lęk"...
„Kad pasaš po noći, na križini se digne prah balaviške, oukolo zgoru, govoru da se štrige tuču, potežu za lase. Bolje da se tornaš z kud si doša. Zjutra je dobro na to misto vrć škrilu”

.png)
.png)
.png)
.png)