Najmniejszy kawałek Cuillin Ridge
Cuillin Ridge, masyw wyrastający prawie 1000 m prosto z morza, na wyspie Skye przy zachodnim wybrzeżu Szkocji. Nazwa znana każdemu znającemu trochę brytyjskie góry. Miałem tam jechać w ostatnim tygodniu trzyletniego pobytu na Wyspie, ale okoliczności nie pozwoliły.
Niedawno mój przyjaciel i partner wspinaczkowy z Bristolu, Dave, spytał mnie czy bym się tam nie wybrał w połowie maja. Ze swoją ekipą planowali zrobić całą grań Cuillin i powspinać się w okolicznych skałach. Gdyby to tylko ode mnie zależało to nie musiałby się mnie dwa razy pytać.
Seba, mój kumpel z Utrechtu, daje się namówić na towarzystwo, jednak do ostatniej chwili nie wiemy czy się wyrwiemy z roboty. Jak już się decydujemy, jest za późno żeby znaleźć w miarę tani lot, więc pozostaje skodzinka. Prognoza dla wyspy Skye jest gorzej niż fatalna, ale to jest jedyna okazja żeby się spotkać z Dave'em. Wcześniej myślałem żeby jechać na cały tydzień i przy okazji odwiedzić Bristol, ale proza życia pozwoliła wyrwać tylko 5 dni włącznie z wolnym piątkiem, sobotą i niedzielą.
Czwartek 17 maja
Rano idę do roboty, chociaż w Holandii jest dzień wolny. Po południu wyjeżdżamy z Utrechtu, 350 kilosów przez kontynent mija szybko. Seba prowadzi żeby mnie odciążyć, ja przejmę stery gdy będzie trzeba jechać po złej stronie drogi bo mam już z tym jakie takie doświadczenie. Łapiemy wieczorny prom z Boulogne do Dover. Mówię głośno do siebie: teraz jedziemy po lewej. Specjalnie zaplanowaliśmy przejazd londyńską obwodnicą M25 na późny wieczór żeby uniknąć korków, ale idzie jeszcze szybciej niż przewidywaliśmy. Ciągniemy do 3 nad ranem daleko na północ Anglii, stajemy na stacji benzynowej przy autostradzie M6 między Preston i Lancaster.
Piątek 18 maja
Po 3 godzinach snu na rozłożonych siedzeniach, na przebudzenie zamawiamy pełne, ciężkie angielskie śniadanie w jadłodajni, i niedługo przejeżdżamy granicę której nie ma. To tu, do Gretna Green, dawno temu uciekały angielskie młode pary w wieku nie pozwalającym na legalny ślub. Według szkockiego prawa ta granica wieku była przesunięta w dół.
Wiadomości radiowe o zakorkowanej obwodnicy Glasgow wymuszają małą korektę trasy. Słońce i deszcz na przemian towarzyszą nam w drodze przez zieloną Szkocję. Przez wspaniałą ale dosyć zachmurzoną dolinę Glen Coe wjeżdżamy do Fort William, miasteczka u stóp Ben Nevis, najwyższego szczytu Szkocji i całych Wysp Brytyjskich. Idziemy coś zjeść i uzupełnić zapasy żarełka. W górsko-wspinaczkowym sklepie Nevisport kupuję w bardzo dobrej cenie nową linę. Stara, już mocno zryta wieloma latami łojenia i po paru sporych lotach, została zresztą w Łodzi na zasłużonej emeryturze.
Gdy dojeżdżamy do mostu łączącego stały ląd z wyspą Skye, duje taki wiatr że się go mocno czuje na kierownicy. Jeszcze kilkadziesiąt kilosów wąskimi dróżkami przez wyspę, przejeżdżamy obok gorzelni Talisker i znajdujemy Portnalong, wioskę na końcu świata, gdzie mieści się nasza baza. Dave nie może uwierzyć że jednak się zdecydowaliśmy przyjechać. W kabinie razem z nim mieszka Will, też mi znany z Bristolu, i jego dziewczyna Helen.
Już wcześniej wiedzieliśmy że miejsca w kabinach mieszkalnych będą pozajmowane. Pozostaje więc namiot. Jak tylko wyciągamy płachtę z pokrowca, wiatr robi wszystko żeby ją porwać. Po kilkunastu minutach walki udaje nam się założyć rusztowanie, jednak wtedy dopiero moje igloo zaczyna spełniać funkcję wysokiej klasy żagla. Zakotwiczamy je przez wrzucenie pełnego wora do środka i wbijamy śledzie. Wtedy jednak siła wiatru całkowicie przygniata namiot do ziemi. Spanie w nim nie wchodzi w grę, rusztowanie prędzej czy później strzeli nawet przy nie wiem jak naciągniętych odciągach. Seba proponuje żeby rozbić jego miniaturowy namiot, może będzie lepszy na taką piździejawicę. Dave widzi nasze heroiczne wysiłki z kabiny i woła żebyśmy se dali siana i spali w środku. Przyznajemy mu rację, wrzucamy namiot do kufra skodzinki i rozkładamy nasze bety na glebie w kuchni.
Wieczorem jesteśmy wszyscy zaproszeni na imprezkę w domku obok wynajmowanym przez innych ludzi z ekipy Dave'a. Przy zacnym jadle i napitkach snują się plany na jutro. Oni wszyscy pojutrze rano wracają do domu. Dave z kolegą wcześniej zrobili w dwa dni całą grań, akurat się wstrzelili w lampę. Część ekipy łoiła na morskich klifach. Jutro większość się nastawia na relaksowe zwiedzanie wyspy, szczególnie że prognoza jest do niczego. My z Sebą chcemy podejść na grań, przynajmniej na najwyższy szczyt Sgurr Alasdair (992 m), nie przedstawiający specjalnych trudności. Weźmiemy szpej, jak warunki puszczą to spróbujemy przejść granią do Inaccessible Pinnacle, zjedziemy z niej na przełęcz i w dół.