napisał(a) zawodowiec » 02.09.2006 22:42
20-21 lipca
Późnym popołudniem, po pracy, opuszczamy Utrecht i lecimy płaską jak stół holenderską i niemiecką autostradą. Za Świeckiem, koło północy, Ag mnie zmienia. Wcale nie jest mniej zmęczona ode mnie, nie udało jej się przekimać po drodze. Ja za to jak tylko siadam na siedzeniu pasażera, natychmiast zasypiam. Ag z oczami na zapałki dojeżdża do Łodzi.
1. Pojedynek na szosie
29-30 lipca
W Łodzi jesteśmy tylko parę dni, a sprawami do załatwienia można by obdzielić cały miesiąc. Ostatniego wieczoru przed wyjazdem, zamiast się pakować, jeszcze dopinamy ostatnie sprawy. Rano wyjazd się opóźnia, z mojej winy. Znana do bólu trasa, Katowice, Wisła, Prievidza, Vrable. Przed Hurbanovem błysk przy drodze. Fotoradar? Ag kima, nic nie widzi, jadę dalej nic jej nie mówiąc. Myślę czy na wszelki wypadek nie wracać przez Czechy.
Dojeżdżamy do Komarna, robi się ciemno. Już w mieście widzę, że na tablicy z drogowskazami napis Komarom, czy jakaś inna węgierska miejscowość, jest przekreślony. Gdzieś dalej napis informujący o zamknięciu mostu. Dlaczego dopiero teraz? Inna sprawa że przed wyjazdem rutynowo obejrzałem w sieci mapkę BIHAMK (automobilklubu Bośni i Hercegowiny) a nie pofatygowałem się sprawdzić przejezdności mostów na Dunaju, bo kto by się przejmował takimi drobiazgami. Szybki rzut oka na mapę, wybór między Medved'ovem a Štúrovem. Zwycięża to drugie, mniejsze nadłożenie drogi. Chcę pociągnąć ile się da na południe ale Ag jest zmęczona, miała ostatnio więcej ode mnie na głowie, nie chce spać w samochodzie, szukamy noclegu pod dachem.
W jakiejś wsi przed Štúrovem pierwszy motel ale zero szans na spanie, akurat się odbywa cygańskie albo węgierskie wesele. Już w samym miasteczku zatrzymujemy się przed każdym hotelem, pensjonatem i chałupą z tabliczką "zimmer", ale wszystko zajęte. Jeden właściciel pensjonatu mówi nam, że już przed południem w całym mieście nie było nic wolnego. Dojeżdżamy do centrum, jest koło 11 wieczór, na deptaku pełno ludzi, sprawdzamy jeszcze jakiś hotel w bocznej uliczce, z takim samym rezultatem jak wcześniej. Jedziemy dalej, chcę zaparkować na sporym, zupełnie pustym parkingu między następnym zauważonym pensjonatem a mostem z przejściem granicznym, mundurowy spod szlabanu z daleka krzyczy żeby tu nie stawać bo to parking służbowy. W końcu znajdujemy miejsce po drugiej stronie centrum. Jakaś uliczna impreza, ze sceny słychać muzykę. Szukamy dalej, po jednej albo dwóch bezskutecznych próbach dochodzimy do tego pensjonatu przy granicznym moście. Mają wolny pokój za 800 koron, nie chcą się targować, mówią że urzędowa cena, i tak nie mamy wyboru. Oglądamy pokój, całkiem przyjemny, bierzemy. Przestawiamy brykę, wnosimy bety, Ag od razu idzie pod prysznic, na bronka trzeba samemu. W barze na parterze mają tylko flaszkowego Prazdroja, już po zapłaceniu się okazuje że ma temperaturę otoczenia. Nie jest drogo to już się nie kłócę, ale na następne idę do knajpki naprzeciwko. Chłodny ciemny Bażant prosto z kija, zmęczenie trochę mija.
Rano wcześnie wyruszamy, najpierw bocznymi krętymi drogami, żeby ominąć Budapeszt i Szekesfehervar i wbić się w naddunajską trasę w Adony. W położonej nad jeziorem miejscowości Velence kilka rozjazdów, zero oznakowań i trochę błądzenia. Zachciało mi się skrótów, a skrót to z definicji najdłuższa możliwa droga między punktami A i B. Wreszcie Dunaj, w końcu się udaje zobaczyć go na tym odcinku w dzień, wcześniej ten kawałek zawsze nam wypadał w nocy.
Mohacs, granica chorwacka, Osijek. Most na Sawie w Orašju, wjazd do BiH i od razu frajerski mandat. Udaje się zbić z 25E na 15, papierek najzupełniej legalnie wypisany. Przed Sarajewem jemy dużą porcję jagnięciny w jednym z wielu przydrożnych barów. Na zwiedzanie miasta nie ma już czasu. Znana, malownicza droga do Fočy. Dalej na południe nieznana, równie widokowa i jeszcze bardziej kręta. Za Tjenište zaczyna się szutr. Na przełęczy robi się całkiem chłodno, w końcu to już wieczór i prawie 1300 m wysokości.
Dojeżdżamy szutrem do rozjazdu, którego nie ma na mapie. Asfalt w prawo i w lewo. Jadę na czuja w prawo, okazuje się że dobrze. Na serpentynach doganiamy kolumnę trzech samochodów. Jadą jakoś dziwnie, wolno, wężykiem. Gdy próbuję wyprzedzić, ostatni w kolumnie zajeżdża mi drogę. Robi się nieswojo. Trzymam się kilkadziesiąt metrów za nimi. W dziwnym konwoju następuje małe przetasowanie, ten ostatni wyskakuje naprzód, razem z drugim szybko odjeżdżają, jeden dalej się wlecze. Kawałek dalej chcę go wyprzedzić, wbrew protestom Ag. Ten znowu chce mnie zepchnąć z drogi. Ag wyjmuje kamerę i zaczyna kręcić, łapie tylną tablicę opla ascony, mówi że jak znajdą to co z nas zostanie to będzie dowód. W dole widać Gacko. Zbliżamy się do miasteczka w ślimaczym tempie, trzymając się dosyć daleko za nim, tamtemu na szczęście nic groźniejszego nie odpala. Przy pierwszych domach zjeżdża na bok. Zastanawiamy się, czy jechać na policję. Na najbliższym skrzyżowaniu wydaje się, że dylemat sam się rozwiązał. Stoi dwóch gliniarzy, bez namysłu do nich podjeżdżam i opowiadam, pokazując przejeżdżającego właśnie obok naszego świra. Oni nam radzą jechać na posterunek w głąb miasteczka, mówią że nie są z policji lecz ze służby granicznej i nie mają żadnych uprawnień. Po krótkiej naradzie rezygnujemy. Zapada zmrok, mamy jeszcze prawie 150 km krętej drogi do celu, spisanie protokołu pewnie by długo trwało, zresztą nie wiadomo czy nasz nawalony debil nie okaże się krewnym i znajomym naczelnika.
Noc, pusta górska droga, baraki, szlaban. Wjeżdżamy do Chorwacji, z góry widać światła Dubrownika. Spadamy na Jadrankę, jedziemy w lewo. Molunat, kamp "Monika", recepcja już śpi. Nie pytając nikogo wjeżdżamy i rozbijamy namiot.
Ostatnio edytowano 11.06.2007 22:04 przez
zawodowiec, łącznie edytowano 1 raz