Potężne drzewo tarasuje drogę, przecinając ją skosem tak, że w żaden sposób nie da się go ominąć. Totalny zacisk! Przez chwilę spoglądam na ten dar Boży, z którym nie mam co zrobić, po czym zawracam ostrożnie i znowu zatrzymuję się chwilami, żeby odginać gałęzie mogące drapać karoserię. Co pewien czas słyszę charakterystyczny zgrzyt, ale nie będzie to pierwsza rysa na lakierze tego auta...
Po krótkim czasie mijam lovacką kucę - ktoś mi tam macha ręką - a następnie dojeżdżam do Tuka. Nade mną niebo gwiaździste, a ja się zatrzymuję, żeby przyrządzić szybki obiad i cóż, zapaść w sen. Jestem ugotowany, bo zamierzałem dojechać do Liki, a tymczasem sterczę daleko od niej i nawet nie mam pojęcia, jak tam dotrzeć, skoro droga nie jest przejezdna. Niczego mądrego jednak w tej chwili nie wymyślę. Minęła dziesiąta, czas się położyć spać...